poniedziałek, 16 maja 2011

Recenzje płytowe: Kamila Kraus - Brajlem


Kamila Kraus - Brajlem [2010]



Od samego początku wiedziałam, że to będzie coś niezwykłego. Okazało się, że to absolutny unikat na rynku. Czemu?! A czy ktoś z Was trzymał kiedykolwiek w ręku płytę z wkładką pełną tekstów napisanych, zgodnie z tytułem, brajlem!? 

Coś niewiarygodnego. Rzadko kiedy sięgam po krążki nagrywane przez aktorów, tu jednak fajnie zrobić wyjątek. Muzyka czaruje, porywa, działa jak najlepszy balsam dla duszy. Aranż minimalistyczny, ale jak się śpiewa teksty poetyckie lub pisane na podstawie wierszy, to okraszanie słów nadmierną ilością dźwięku byłoby czymś pasującym do całości jak kwiatek do kożucha. Tu jest jak trzeba. Kameralny skład – fortepian, kontrabas, perkusja, skrzypce, altówka, wiolonczela, fagot, czasem saksofon, flet… no i akordeon.

Co z tego wychodzi!? – skład klasyczny, poezja, trochę jazzu. I do tego wszystkiego ciekawy, ciepły wokal Kamili. Tu warto zaznaczyć, że aktorka-plastyk i fotograf w jednym – wcześniej muzycznie współpracowała. m.in. z Leszkiem Możdżerem, Wojciechem Kościelniakiem, Izadorą Weiss i  Markiem Weiss – Grzesińskim. To pewnie tłumaczy kierunek w jakim zmierza, a wymyśliła sobie ciekawą płytę.

Na tym albumie Artystka odwołała się do największej wrażliwości, jaką mamy w sobie, tej którą poznajemy świat za pomocą zmysłów, nawet jeśli jednego z nich brak. Teksty odnoszą się do poezji Poświatowskiej, Herberta, część napisała sama Kamila. Całość pomyślana jest jako opowieść dłuższej historii. Z pięknym początkiem – kompozycja Ygora Przebinowskiego, z wplecionym motywem jednego z utworów Bacha – romantycznym rozwinięciem i klimatyczną, bardzo obrazową pointą z ptasim trele w tle. Jeśli planujecie nietypowy wieczór – taki pełen melancholii, zatrzymania… to z tą płytą złapiecie oddech.

Katarzyna Jankowska

Recenzje płytowe: Me Myself And I - Takadum!

Me Myself And I - Takadum! [2011]



Pierwszy raz styczność z twórczością Me Myself And I miałam w lipcu 2008 roku, kiedy zobaczyłam ich grających na żywo do bajki „Pomysłowy Dobromir”, w ramach ArtAnimAkcji, organizowanej przez Klub Filmowy „Introspekcja”. Byłam oczarowana.

Później, jeden z najbardziej znanych utworów Me Myself And I, „Takadum” pojawił się na kompilacji wrocławskich brzmień 4871, co jeszcze bardziej rozbudzało apetyty. Podobnie jak większość osób znających zespół, z niecierpliwością czekałam na ich pierwszą płytę. W międzyczasie wzięli udział w telewizyjnym show „Mam talent”, który dał duetowi możliwość pokazania tworzonej przez siebie muzyki znaczniej szerszej publiczności. I bardzo słusznie, bo wszyscy wiemy, jaka muzyka płynie do nas 
z radioodbiorników.

Materiał, który znalazł się na krążku, dla osób śledzących poczynania Magdaleny Pasierskiej i Michała Majerana, nie jest wielkim zaskoczeniem. Świetne zaaranżowane, jazzowe, momentami rockujące wokalizy, połączone z beat boxową rytmiką i z bardzo fajnie współgrającą  z tym wszystkim elektroniką. Poza wcześniej znanymi „Takadum”, „Skibaraba” czy „Mazurkiem”, na płycie znalazły się również świeże kompozycje, jak choćby singiel promujący album „Tykoptyk”, czy należący do moich ulubionych „Route 666”. Płyta udowadnia jak bardzo energetycznym, nowatorskim i kreatywnym tworem jest Me Myself And I. Rozbudzając ciekawość, pozostawiają jednocześnie niedosyt. Co zaprezentują na kolejnym krążku? Okazuje się, że będziemy mieli okazję przekonać się o tym jeszcze w tym roku.


Ola Guła

Recenzje płytowe: Bartosz Porczyk - Sprawca

Bartosz Porczyk - Sprawca [2011]



Płyta Sprawca nie jest propozycją oczywistą i łatwo przyswajalną. Rozwikłanie zagadek, które przygotował dla nas artysta, wymaga sporo czasu i poświęcenia, jednak daje wiele dobrych emocji i budujących przemyśleń.

Bo Porczyk to czujny obserwator, który ostro i dosadnie wykpiwa współcześnie panujące mody i trendy. Stąd mocną stroną tego wydawnictwa są świetne i przemyślane interpretacje tekstów. Niejednokrotnie to one stają się najistotniejszym z elementów tej doskonałej muzyczno-literackiej układanki. Ich autorzy (Bartosz Porczyk i Patrycja Babicka) przygotowali dla słuchaczy jedenaście słodko-gorzkich opowieści o rzeczywistości, które mimo, iż czasem rozśmieszą, to częściej jednak zmuszą do zastanowienia lub ukłują gdzieś głęboko w serce, odzierając świat z kolorowych barw.

Album zdecydowanie broni się także od strony muzycznej, dostarczając wielu oryginalnych rozwiązań. Świetne, dynamiczne i nasycone elektronicznymi brzmieniami kompozycje dostarczają mnóstwo energii, a przy tym w zgodzie sąsiadują z utworami spokojniejszymi, jak Rozczulanka czy Dopalacze. Dwa ostatnie tytuły na płycie są moimi faworytami na tym albumie. Zaskakujące teksty w doskonałej interpretacji, otoczone przeszywającymi całe ciało dźwiękami sprawiają, że przeżywam muzyczne katharsis.

Bartosz Domagała

Recenzje płytowe: BiPolar Bears - Przestępstwa


BiPolar Bears - Przestępstwa [2011]



Muzyka BiPolar Bears nie tylko z nazwy jest dwubiegunowa – to wynik spotkania ludzi o tak różnych (jak dwa bieguny jednej planety) doświadczeniach muzycznych jak Kuba Mitoraj i Szymon Danis. Ten pierwszy to absolwent szkoły gitary jazzowej, potem znany choćby z kapeli Poliż Jazz. Drugi – pochłonięty przez postindustrialne eksperymenty i elektronikę, kojarzony jest m.in. z grupą CO.IN czy metalowym Fate Unknown.  Oprócz obu założycieli bipolarowy skład uzupełniają na koncertach: Maciej Zakrzewski (perkusja, Digit-All-Love), Grzegorz Posłuszny (bas) i Wojciech Dereń (saksofony).

„Przestępstwa” to drugi album grupy. Zawiera 12 kompozycji, tym razem w całości zaśpiewanych w języku polskim.  Muzycznie – dalej w klimatach elektro-pop-dance-techno-industrial-transowej alternatywy.  Jako całość album wydaje się być bardziej przystępny od debiutu. Wydaje – bo kilka przyjemniejszych kompozycji nie zmienia jednak wizerunku BB jako muzyków wciąż poszukujących. Choć obszar tych poszukiwań nie jest chaotyczny - dominuje elektronika w różnych odcieniach: raz balladowo delikatna („Stop”), raz przybrudzona przesterem gitary („Mów do mnie”), czasem technopodobna („Umrzeć z pomysłem”), czasem lekko przypudrowana industrialem („Idź już”), a momentami w klimatach elektro-dance („Papier, ość i regulacja wysokości”).  Jest też najlepszy na płycie – moim zdaniem – „Milczysz wreszcie”: najbardziej radioheadowy z całego towarzystwa, ze spokojnym, wymruczanym wstępem i brawurowym refrenem. I świetnym tekstem, nie bez ironii postponującym takie jak ta próby recenzji.  No więc dobrze: już milczę wreszcie.

Łukasz Ragan

Recenzje płytowe: The Positive - The Positive


The Positive - The Positive [2011]





Od zmierzenia się grupy oko w oko z publicznością minie niebawem 5 lat. Po latach trudu, szlifowania materiału i walki z oporem materii zespołowi udało się wydać debiutancki album. Gościnnie na krążku pojawiły się Urszula Dudziak i Natalia Kukulska. Charakterystyczny skat Urszuli ubarwił finał piosenki ‘Nie na zamówienie’ – aż się prosi dopisać, ‘piosenka na zaproszenie’. Natalia z kolei koresponduje wokalnie z Mateuszem Krautwurstem w genialnym kandydacie na kolejny singiel  – utworze ‘Kochanie’.

Warto zaznaczyć, że to płyta dwujęzyczna, większość stanowią polskie utwory, 4 utwory Mateusz napisał po angielsku. Jeden z nich wykonuje z udziałem kongijskiego rapera Frenchy’ego (Mavambu Ntsiama Marc). ‘So Tired’ to numer, na który rzeczywiście nie sposób nie zwrócić uwagi. Bardzo pulsujący, przypominający klimatem świetne energetycznie numery Stevie Wondera i ambitne zaoceaniczne produkcje r&b. Jedyna rzecz, która mi przeszkadza, to niepotrzebna chyba szczypta elektroniki przez którą przepuszczono wokal lidera. Funkujący groove, trochę jazzowego zacięcia w zupełności mnie zaspakaja. No i … szkoda wielka, że naprawdę dobry ‘Control’ został wycofany z krajowych eliminacji do Konkursu Piosenki Eurowizji, tego numeru na płycie na pewno nie przegapicie.

Podsumowując: świetne pomysły na chórki, spora porcja dobrej energii, fajne spacery basów – tu nie ma szarpania przez cały numer jednej struny rytmicznie, basista ma spore pole do popisu i wykazania się umiejętnością gry i improwizacji. Warto tu wspomnieć, że Marcin Pendowski (znany m.in. ze współpracy z Artrosis czy Kubą Stankiewiczem) pracuje nad swoim autorskim materiałem jazzowo-funkowym o nazwie „Pendofsky”.

Katarzyna Jankowska


Recenzje płytowe: Marcelina - Marcelina (2011)


Marcelina – Marcelina [2011]

Zadebiutowała (jako Mariija) w 2008 roku utworem "There Is No One", który w ciągu kilkunastu miesięcy pojawił się na kilku kompilacjach. Tajniki jazzu poznawała na Akademii w Katowicach. Podczas warsztatów jazzowych miała okazję mierzyć się wokalnie z Anną Serafińską, Agatą Pisko, Ewą Bem, Januszem Szromem, Lorą Szafran czy Geraldem Trottmanem. Muzykowała też z wieloma innymi gwiazdami, a na deskach wrocławskich klubów błyszczy od lat. Nic dziwnego, że jej debiutancka płyta była wyczekiwana z niecierpliwością.

Na krążku znalazło się dwanaście utworów utrzymanych w konwencji popowej ze szlachetnymi domieszkami – są piosenki soulowe, niektóre ocierają się o rythm&blues, jazz czy alternatywę. Soul w wersji polskojęzycznej rzadko brzmi wiarygodnie, ale Marcelina znalazła własny sposób na zgrabne frazowanie rodzimych tekstów i uplastycznianie melodii. Po części odchodzi w ten sposób od klasyki gatunku, ale efekt pracuje włącznie na korzyść specyficznego stylu wokalistki. Kluczem tego stylu jest także (a może przede wszystkim) absolutnie niesztampowa barwa głosu wokalistki. Głos hipnotyzujący, szorstko-niewinny. Niesie w sobie naturalność i radość dziecka, a jednocześnie zawadiactwo świadomej swoich atutów artystki. Producentami albumu są muzycy zespołu June, ale za większość kompozycji odpowiada Marcelina. W pracach nad płytą brała udział także Natalia Grosiak i Dawid Korbaczyński z Mikromusic. Muzyka z „Marceliny” może połączyć zarówno fanów alternatywy, jak poszukujących aksamitnych dźwięków. Dla miłośników CocoRosie czy Reginy Spektor to pozycja obowiązkowa.

Marianna Zbyryt

Felieton (Konrad Imiela - "Serial")

Konrad Imiela - Dyrektor Teatru Muzycznego Capitol
Konrad Imiela - "Serial"


Wszystko wokół zmienia się z taką prędkością, że dziś łatwo nie zauważyć czyjejś kariery, wzlotu i upadku jakiegoś stylu muzycznego, błysku popularności filmu i jego gwiazd. Czasem nawet cała pora roku przemknie nam niepostrzeżenie niczym spadający meteor. Kiedyś wszystko miało chyba większą wagę i nawet kawał dobry przez kogoś puszczony towarzysko, miesiącami nabierał mocy, był wielokrotnie powtarzaną atrakcją, długo dojrzewał i cieszył.

Zauważyłem zatem, że już nie wystarczy nakręcić jakiś dobry film, żeby na dłuższy czas skupić uwagę tak zwanej tłuszczy. Musi być to seria. Piraci z Karaibów, Harry Potter, Władca Pierścieni, Matrix, James Bond, Kill Bill – na jednym filmie nie poprzestaną. Wszystko już tak zdoraźniało, że codziennie chcemy nowej części, nowego telefonu, koleżanki nowej i jakiegoś tam nowego cacka z MediaMarktu. Zatem idealnie rozmościły się w naszych percepcjach seriale. Wszechobecne, płytkie, ambitne, awangardowe, straszne, rubaszne, prymitywne i dziwne. Już nie wstyd serial oglądać, już można w dobrym towarzystwie o perypetiach Doktora House`a pogwarzyć, a nawet do pół odcinka „Mody na Sukces” się przyznać. Aktorom nie wstyd w serialu wystąpić, a reżyserom serial wyreżyserować. To akurat bardzo dobrze. Obserwując naprawdę dobrych aktorów grających w serialach cieszę się, że mroczne, a właściwie Mroczkowe czasy serialowej amatorszczyzny odchodzą w niebyt. Sporo jednak jest w umysłach naszych ziomków do posprzątania po epoce poprzedniej.

Niedawno rozmawiałem z pewną ciotką na temat serialu Usta Usta, który to oglądam i pasjonuje mnie. Ciotka jest znawczynią serialowego świata, gdyż od zarania Klanu śledzi wszystko, co ma następny odcinek. Komentuję zatem ciotce losy bohaterów UstoUst chcąc pochwalić się śladową znajomością jej świata, a ona z pogardą ripostuje że tym serialem to ona gardzi, bo bohaterowie jacyś tacy porąbani i dziwni. Ja tu się cieszę, że nareszcie mogę uwierzyć w to co gra Popławska, Mecwaldowski czy Bohosiewicz, nawet łzę żywą ostatnio uroniłem jak się zabiła Różdżka, a ciotka twierdzi, że oni dziwni i porąbani?! Czyżby to badziewie ekranowe wielu ostatnich lat stało się standardem? Nie świadczy to najlepiej o ciotkach naszych, a wręcz o nas samych, bo każdy przecież kawałek ciotki swojej głęboko w sercu ma. Nie wiem jak zaradzić. Na pewno miłością i prawdą! He he…
Ale może sama potrzeba cykliczności doznań jest w porządku? Może wynika z jakiejś racjonalnej pogoni za trwałością i pewnością jutra? Może wolę żeby jutro było kolejnym odcinkiem znanej mi dobrze serii, a nie jakimś dziwnym i porąbanym zupełnie nowym dniem?.. Tak czy inaczej, wpisując się w serialowe tendencje, wydawcy tego pisemka zaproponowali mi kontynuacje moich felietonów w następnych numerach. Czyli serial! Zatem zapraszam na następny odcinek. Nie mogę zdradzić szczegółów!  ;-)

Warto odwiedzić: SLOT ART FESTIWAL

Duża scena podczas SAF, fot. Jonny Baker

SLOT ART FESTIWAL
5 - 9 lipca 2011,

Lubiąż k. Wrocławia




Slot Art Festiwal to największy, pięciodniowy festiwal kultury alternatywnej w Polsce. Nieprzerwanie, od dziewiętnastu lat, przyciąga tysiące ludzi pełnym różnorodności programem i niepowtarzalną atmosferą. Program festiwalu obejmuje dziesiątki koncertów rozgrywających się na 7 scenach, ponad 140 warsztatów z różnych dziedzin sztuki, wykłady, wystawy, projekcje filmowe, przedstawienia teatralne oraz happeningi.


 Dodatkowo - SAF odbywa się na terenie jednego z największych w Europie kompleksów pałacowo-klasztornych w Lubiążu k/Wrocławia. Cały obiekt jest dwa i pół razy większy od krakowskiego Wawelu i mieści w sobie aż 300 pomieszczeń! Monumentalność i architektura Pałacu budują niesamowity, idealny na potrzebę festiwalu, klimat.
fot. Marta Otrębska


 Z pewnością nie ma drugiego takiego miejsca, gdzie w ciągu 5 dni i nocy doświadczyć można aż tylu wrażeń słuchowych, wzrokowych i estetycznych. To prawdziwa uczta dla miłośników kultury!






W tym roku na  
Slot Art Festiwal wystąpią między innymi:
Kim Nowak to powrót do korzeni w wykonaniu Piotrka i Bartka Waglewskich (znanych jako Fisz i Emade). To dwanaście "popsutych piosenek" – przesterowanych, brudnych, od których "Popłynie wrzątek i pęknie serce, wysiądzie prąd w całym mieście". Nazwa odnosi się do lat 60., tęsknoty za nagrywaniem płyt na żywo bez produkcyjnych fajerwerków – tłumaczą twórcy. Bracia Waglewscy, zafascynowani hip-hopem, wracali (co znamienne dla lat 90.) do zespołów o korzeniach w muzyce punkowej, garażowej - Bad Brains, Fugazi, Sonic Youth czy Morphine.

Luxtorpeda, fot. M. Lisiecka

Luxtorpeda to z jednej strony solowy projekt jednego z najlepszych i najbardziej zasłużonych dla polskiej sceny muzycznej gitarzystów – Litzy (m.in. Acid Drinkers, Kazik Na Żywo, Flapjack, 2Tm2,3), z drugiej - nowy zespół czterech przyjaciół, grających ze sobą już wcześniej w wielu wspólnych projektach.
 
The Spirit That Guides Us to holenderski kolektyw grający już 10 lat mieszankę hardcore, emocore, screamo i rocka. To swoista supergrupa złożona z muzyków grających na co dzień w zespołach często bardzo odległych stylistycznie od tego co prezentują w TSTGU, (m.in. Anderson, The Hot Stewards, at the close of every day, This Beautiful Mess).

Kino: Erratum.
Pośród czterech festiwalowych projekcji szczególnie polecamy Erratum – film uznany za najlepszy debiut ostatniego roku, okrzyknięty przez krytyków największym odkryciem 35. Festiwalu w Gdyni. Autorski film Marka Lechkiego, w którym Tomasz Kot stworzył kreację aktorską, jakiej nie widzieliśmy od czasów Skazanego na Bluesa.

Warsztaty. Sercem festiwalu jest ponad 140 warsztatów – każdy z uczestników może znaleźć coś ciekawego dla siebie. Obok rozmaitych dziedzin kuglarstwa i sztuk scenicznych, w programie warsztatowym można znaleźć origami, budowę maszyny parowej, djing – i czego tylko dusza zapragnie!

Rozmowa z Ernstem Kovacicem


W sercu nadal jestem skrzypkiem – rozmowa z

Ernstem Kovaciciem.

O słowiańskich korzeniach, wiedeńskich subkulturach i piwnicach oraz LEO Festiwalu opowiada Ernst Kovacic, który od czterech lat prowadzi Wrocławską Orkiestrę Kameralną Leopoldinum.




Wojciech Sitarz: Jaki jest rodowód pańskiego nazwiska?
Ernst Kovacic: Pochodzi ono ze Słowenii, tam urodził się mój dziadek. Było to w czasach monarchii austro-węgierskiej. Kraje bałkańskie tworzyły wtedy jedno państwo, więc dziadek mógł swobodnie podróżować. Wybuch I wojny światowej i rozpad monarchii zastał go w Austrii. W pewnym sensie w moich żyłach płynie słowiańska krew.

Jak wpłynęła na pana dalszą karierę edukacja w Wiedniu – mieście naznaczonym przez muzykę klasyczną?
Wiedeń ma opinię centrum muzyki klasycznej. Tworzyli tu choćby Mozart i Beethoven. Jednak w Wiedniu aktywne zawsze były też bardzo silne subkultury. Kiedy tam studiowałem, obok tradycji muzyki klasycznej, drugiej szkoły wiedeńskiej był też bardzo interesujący ruch skupiony wokół muzyki The Beatles. Wielu wiedeńskich kompozytorów było pod dużym wpływem tamtych czasów. Teraz są oni wielkimi kompozytorami, że wspomnę tu choćby Heinza Karla Grubera, ale wtedy przesiadywali w wiedeńskich knajpach. W moich oczach jest to miasto nie tylko tradycyjne, ale także bogate w innowacje i kreatywne działania.

Ostatecznie wybrał pan jednak klasykę.
Gdy wracam do czasów dzieciństwa, przypominam sobie festiwal w moim rodzinnym mieście. Zjeżdżali się na niego wszyscy najwięksi kompozytorzy z Austrii, a także rzeźbiarze i malarze. Jako, że dobrze czytałem nuty, angażowano mnie do przewracania kartek partytury. Byłem wniebowzięty: oni – piszący muzykę i ja – młody chłopak siedzący tuż obok nich. Od dzieciństwa byłem zafascynowany nowo powstającą muzyką.

We Wrocławiu znany jest pan bardziej jako dyrygent, jednak większa część kariery związana jest ze skrzypcami. Co dziś lepiej leży panu w dłoni – batuta, czy smyczek?To było już sporo lat temu, bo jeszcze w latach osiemdziesiątych. Grałem koncert skrzypcowy i zapytano mnie, czy mógłbym zadyrygować też symfonią, która miała być wykonana chwilę później. Spróbowałem i tak się zaczęło. Trzymając w ręku instrument, formuje się dźwięk, ale gdy jako dyrygent prowadzi się dobrą orkiestrę, podobnie można kreować muzykę. Teraz tak samo lubię grać, jak i dyrygować. Chociaż w sercu chyba nadal jestem skrzypkiem.

Obejmując Orkiestrę Kameralną Leopoldinum wspominał pan, że ma nadzieję dowiedzieć się czegoś nowego o polskiej muzyce. Co udało się poznać przez te cztery lata?
Na początku wiedziałem to, co powiedziała mi Barbara Migurska (manager orkiestry – przyp. W.S.). Przysłuchiwałem się też jednej próbie i wtedy zdałem sobie sprawę, że w zespole tkwi duży potencjał. W ostatnich latach poznałem wielu bardzo dobrych kompozytorów i ich dzieła. Jestem też pod wielkim wrażeniem czegoś, co określił bym jako pewnego rodzaju polską indywidualność w zetknięciu z muzyką. To nie tylko kultura dźwięku, to coś więcej, jednakże trudno opisać  to słowami…

Wspominał pan też o panującej tu atmosferze, która sprzyja rozwojowi. Czy nadal pan ją odczuwa i nie ma zamiaru uciekać z Wrocławia?
Zauważyłem, że obecnie Wrocław wręcz eksploduje energią. Miasto ma tragiczną przeszłość, dotknęły je wielkie migracje ludności i ta bogata historia wzbogaca tutejszą kulturę. Wrocław był wielokrotnie jednym z centrów Europy i myślę, że znów może odgrywać ważną rolę. Nie jest jednak tak, że zauważam tylko same pozytywy. W rozmowach z odpowiedzialnymi ludźmi widzę bardzo dobre nastawienie i to jest urzekające. Ale z drugiej strony młoda generacja muzyków ma wciąż jakiś problem, rodzaj zamknięcia. Nie chcę powiedzieć, że muzycy nie potrafią się otworzyć na innowacje, ale wciąż nie jest się im łatwo przestawić. W trakcie edukacji często uczy się, że nie powinno się próbować zmieniać sposobu swojej gry. A przecież Bacha można grać na wiele różnych sposobów. One nie są złe, sam wciąż zmieniam mojego Bacha. Może to wpływ komunizmu, bo wiem z przykładu Rosjan, że przez wiele lat oni uczyli muzyki w bardzo zasadniczy sposób – tak się nauczyliśmy i tak ma być. Trudno to później przeskoczyć.

Na ostatnim LEO Festiwalu zapoczątkowaliście współpracę z Politechniką Wrocławską. Obecnie trwa nabór studentów do projektu „Zobacz i posłuchaj” – co to będzie za wydarzenie?
Będzie to kolejna próba połączenia muzyki z innymi dziedzinami. To, co powiem, będzie oczywistością: wszelkie aspekty życia wspierają się nawzajem i uzupełniają. „Zobacz i posłuchaj”, to nowa forma pokazu mody, ale bez typowych modeli i nienaturalnego pozowania. Zamiast tego będziemy mieli humorystyczne scenki. Przykładowo dwie kobiety spotykają się w kawiarni, rozmawiają i gestykulują, a w tym samym czasie muzycy improwizują do ich gestów. Może wyjść zabawnie.

Co ponadto będziemy mogli zobaczyć na LEO?
Kolejny raz przygotowujemy operę dziecięcą. Tym razem będzie to „Arka Noego” napisana dla Festiwalu Aldeburgh przez Benjamina Brittena. Wystawimy ją w kościele, wystąpią zwierzęta, będzie też sztorm. Przypuszczam, że również widzowie zgromadzeni w kościele będą śpiewać razem z nami. Z pewnością dla wszystkich będzie to interesujące doświadczenie. Kolejnym punktem jest też oczywiście prezentacja orkiestry Leopoldinum. Wykonamy niedawno nagrany program „Sztuka fugi”, będący przejściem przez całą historię tej formy muzycznej. Tego samego wieczoru odbędzie się też prawykonanie utworu napisanego dla nas  przez Grażynę Pstrokońską-Nawratil. Planujemy także wspólny koncert dwóch zespołów kameralnych: tria i oktetu.

Co by było, gdyby nie wynaleziono muzyki?
Muzyka istnieje i nigdy nie zastanawiałem się nad sytuacją, że mogłoby jej nie być. Chociaż może rzeczywiście czasem warto pomyśleć, co my właściwie mamy z muzyki. Sądzę, że mógłbym sobie wyobrazić życie bez grania albo dyrygowania, ale nie bez muzyki. Dla mnie jest ona fascynująca. Nie możesz od niej uciec. Możesz zamknąć oczy i uszy, ale muzyka i tak płynie do twojego serca.



Rozmawiał: Wojciech Sitarz

Pomoc w tłumaczeniu: Barbara Migurska

Tego słucham! (Roman Gutek)

Roman Gutek
Roman Gutek - 
Dyrektor Artystyczny Ery Nowe Horyzonty,

czytelnikom 4871 opowiada o swoich 10 ulubionych muzyków / zespołów:



Gustav Mahler


1. Gustav Mahler.
Twórczością tego artysty zaraził mnie w okresie studiów mój kolega muzykolog. I tak mi już zostało. Jeśli chcę posłuchać tzw. muzyki klasycznej to sięgam po symfonie Mahlera. Jego muzyka pełna jest zmiennych nastrojów, od melancholii po histerię, oddaje skomplikowane wnętrze artysty, ukształtowane przez konflikty z otoczeniem czy przeciwności losu. W muzyce Mahlera zachwyca mnie wszechobecny konflikt między doczesnością i ponadnaturalnością, między ziemskim światem zmysłowym, a tym duchowym, nadprzyrodzonym.




Arvo Pärt
2. Arvo Pärt. Estoński kompozytor muzyki współczesnej, głownie  muzyki chóralnej i instrumentalnej. Proste formy muzyczne i skromne instrumentarium tworzą muzykę wypełnioną  atmosferą kontemplacji, czystą i szlachetną. Kompozycje Pärta, przesiąknięte  metafizyką, są dla mnie źródłem niezwykłych doznań duchowych. Jego pochodzący z 1976 roku utwór Fūr Alina stanowi tło dźwiękowe świetnego filmu Gerry Gusa Van Santa i jest to, moim zdaniem, wręcz idealny przykład wykorzystania muzyki w filmie.


Henryk Mikołaj Górecki

3. Henryk Mikołaj Górecki.
Podobnie jak Arvo Pärt, ten wybitny polski kompozytor muzyki współczesnej tworzył przede wszystkim gatunki wokalno – instrumentalne oparte głównie na tekstach sakralnych. Nawiązywał także do muzyki dawnej, inspirował się również muzyką ludową. Lubię jego kompozycje, które mają wyrazistą melodię i tradycyjną, wręcz prostą harmonię, w których motywy wielokrotnie powtarzają się. Najbliższe jest mi chyba, pochodzące z 1981 roku, Miserere.





Wim Martens
 4. Wim Martens.
Tego belgijskiego kompozytora, instrumentalistę i muzykologa odkryłem dzięki filmowi Między złem a głębokim, błękitnym oceanem belgijskiej reżyserki Marion Hänsel. Jego minimalistyczne utwory pełne są tajemnicy i tęsknoty, przypominają mi plastyczne kolaże. Zgromadziłem prawie całą jego dyskografię i mogę słuchać godzinami.


Czesław Niemen
5. Czesław Niemen.
Dorastałem z muzyką tego artysty, moim zdaniem jednego z najważniejszych polskich kompozytorów i multiinstrumentalistów. Był indywidualistą i imponował mi tym, że zarówno w życiu jak i w twórczości nie uznawał kompromisów, tworząc własne, indywidualne i charakterystyczne kompozycje. Album Niemen Enigmatic (1970) z monumentalnym utworem Bema pamięci żałobny rapsod do tekstu C.K. Norwida, należał do najczęściej odtwarzanych w moich licealnych czasach.


Pink Floyd
6. Pink Floyd.Zespół ikona mojej młodości. Zarówno muzykę tej grupy, jak i wielu innych zespołów, można było w latach 70. ubiegłego stulecia, poznać dzięki audycjom Piotra Kaczkowskiego w radiowej Trójce. Albumy The Dark Side of the Moon (1973), Wish You Were Here (1975) czy  Animals (1977) nagrywałem na magnetofon szpulowy, natomiast oryginalna czarna płyta The Wall była chyba najcenniejszym prezentem ślubnym. Filozoficzne teksty, eksperymenty z dźwiękiem, oryginalna grafika i legendy na temat koncertów, sprawiły, że z płytami Pink Floyd nie rozstaję się do tej pory.


 
Robert Wyatt
7. Robert Wyatt.Brytyjski muzyk, wokalista, autor tekstów, kompozytor, jeden z reformatorów muzyki brytyjskiej końca lat 60. XX w. Założyciel i członek grupy legendarnej grupy Soft Machine. Ten wieczny outsider i eksperymentator , obdarzony niezwykłym głosem artysta, jest jednym z najpłodniejszych kompozytorów w historii muzyki rozrywkowej. Jego pochodzący z 1974 roku solowy album Rock Bottom , który w większości poświęcił żonie, należy do najchętniej przeze mnie słuchanych płyt.




8. Laurie Anderson.
Laurie Anderson
Amerykańska artystka eksperymentalna, piosenkarka, plastyczka, reżyserka filmowa, pisarka, rzeźbiarka, kompozytorka i performerka. Cenię ją za to, że z dala od medialnego szumu robi swoje. Jest ekscentryczna, często zaskakuje, ale jednocześnie  wszystko ma drobiazgowo przemyślane. Ma krystalicznie czysty głos i jest znakomitą skrzypaczką.









Dead Can Dance
9. Dead Can Dance.
W ich muzyce fascynuje mnie niezwykle wyrafinowane brzmienie, które jest  połączeniem post-punkowego nihilizmu i inspiracji wywodzących się z muzyki etnicznej, chorałów gregoriańskich i muzyki dawnej. Takie mroczne klimaty są mi bardzo bliskie.





Nick Cave
10. Nick Cave.

To osobowość, jedna z najwybitniejszych postaci w muzyce rockowej. Ten australijski artysta nie jest tylko muzykiem, ale także prozaikiem, poetą, grafikiem, scenarzystą filmowym i aktorem. Cenię go za bezkompromisowość i konsekwencję w tym co robi. Cieszę się, że 29 lipca wystąpi we Wrocławiu na naszym festiwalu ERA NOWE HORYZONTY. 

O nich będzie głośno: Echoe

Echoe

„Uwielbiam Jeffa Buckleya i Daniela Gildenlowa…” -  próba rozmowy z Echoe.


Pochodzą z Wrocławia i nazywają się Echoe. Wśród fanów grupy o dawna trwa dyskusja, jak nazwę tę rozumieć: czy wzięła się może stąd, że ich muzyka – jak echo - roznosi się w powietrzu i wraca do nich ozdobiona uznaniem publiczności? A może stąd, że korzystają z na maksa odkręconych pogłosów?

Michał Szablowski, gitarzysta i lider zespołu, w rozmowie z 4871 w końcu wyjaśnia tę zagadkową zagadkę: Skąd nazwa? No wpisaliśmy w google „echo” i już było zajęte, więc…
Dodatkowo Aleks Kowalczuk (gitara solowa) czyni sprawę zupełnie jasną: Wymyślenie dobrej nazwy jest cięższe niż nagranie płyty. Pierwsza wersja brzmiała: "Echoes" , ale już był taki zespół, więc żeby się już nie męczyć usunęliśmy "s" i było po sprawie.

Echoe? Jak to wymawiać?  Z angielska, z łacińska, z polska? Echoe, ikoł, echo?
Tu również
nieoceniony Michał Szablowski przychodzi nam z pomocą: -„Hm, nie wiem” – precyzuje.

A ponieważ Echoe grają ostatnio sporo koncertów we Wrocławiu, postanowiliśmy bardziej wnikliwie przyjrzeć się historii zespołu. Oto wynik naszego  szerlokholmesowania.


4871: Jak się poznaliście? Podobno gracie razem już 5 lat?
Michał: Tak, to prawda, gramy razem już 3 lata, od 2008 roku. Wraz z Aleksem grałem w paru wcześniejszych składach, albo raczej – w jednym zespole ze stale zmieniającym się składem. Graliśmy coś na wzór Dave Matthews Band, zespołu, który był wtedy moją największą inspiracją.

4871: A ponieważ rocka ciężko grać bez basu i perkusji…
Rozpoczęliśmy poszukiwania sekcji  (śmiech).

4871:  W jaki sposób? Google?
Michał: Tak, przez Internet, jak to zwykle bywa w dzisiejszych czasach. Tomek był chyba pierwszym basistą, z którym się spotkałem – od razu wydał mi się bardzo przystojny. Między nami zaiskrzyło, więc zaprzestaliśmy dalszych basistowskich poszukiwań. Następnie pograliśmy z paroma perkusistami, z których najbardziej urzekł nas Maciek (kolega Tomka z jego poprzedniego zespołu). W takim oto składzie tworzyliśmy i graliśmy koncerty przez ponad rok.

4871: Co graliście? Podobno od początku mieliście jasną wizję tego jak chcecie brzmieć?
Michał: Zgadza się - nie robiliśmy żadnych konkretnych założeń, co do stylistyki nowego zespołu – miało być rockowo, dynamicznie, część z utworów, które graliśmy jeszcze w LO chcieliśmy przearanżować na nowo.

4871:  Ale brakowało wam piątego elementu?
Michał: Tak. Z odsieczą przybył Kuba na swoim lśniącym rumaku (klawisze). Zanim Kuba dołączył do nas na stałe pojawił się na paru naszych koncertach, jako słuchacz. Najwyraźniej albo spodobało mu się, jak gramy albo stwierdził, że coś z tym trzeba zrobić, bo dołączył do Echoe...

4871: Kuba – przyznaj się, jak to było?

Kuba Zauściński (klawisze): Przypadkiem natknąłem się na ogłoszenie, w którym był odnośnik do pierwszych nagrań zespołu. Od razu usłyszałem w nich inne (ciekawsze) podejście do muzyki. Jak już się poznaliśmy, byłem na paru koncertach w roli słuchacza, przychodziłem na próby – żeby upewnić się, że to na pewno to. Echoe spodobało mi się na tyle, że długo nie musiałem się zastanawiać - zacząłem poszukiwania nowego sprzętu grającego (taka muzyka w sensie wykonawczym była dla mnie nowością).
Aleks:Tak naprawdę w czasie prób cały czas grał z nami klawiszowiec,  w naszych głowach, że tak powiem. Założenie 5-cio osobowego składu towarzyszyło nam od początku istnienia Echoe.

4871:  I tak opuszczamy prehistorię i docieramy do współczesności – kwintet to właściwy początek zespołu. Podobno na pierwszych koncertach w kwintecie graliście wyłącznie covery?

Aleks: Dokładnie - z tego co pamiętam, na pierwszych koncertach Echoe, graliśmy już w 80-90% własne kawałki.

4871: Acha. A czy udało wam się zagrać parędziesiąt koncertów (z racji miejsca zamieszkania najwięcej we Wrocławiu), nagrać materiał (11 utworów) w studio i zagrać na paru prestiżowych przeglądach kapel początkujących?
Michał: Nie, ale za to udało nam się zagrać parędziesiąt koncertów (z racji miejsca zamieszkania najwięcej we Wrocławiu), nagrać materiał (11 utworów) w studio i zagrać na paru prestiżowych przeglądach kapel początkujących. Jest to okres, w którym nabraliśmy sporo doświadczenia i w którym powstały dobre utwory.

4871: No dobrze, więc czym różni się obecne Echoe od tego sprzed 3 lat?
Aleks: Największy progres przypadł chyba na okres tuż po nagraniu płyty, bo wreszcie usłyszeliśmy jak brzmią nasze kawałki :) I mieliśmy wzorzec do którego mogliśmy dążyć.
Nasz zespół cały czas ulega zmianom, wynika to z tego, że co chwila inspirują nas coraz to nowsze gatunki muzyczne, nowi artyści itd. Wydaje mi się, że podświadomie przelewamy to na naszą twórczość.

4871: Kiedyś Dave Mathews Band i Modern Talking, a co inspiruje was obecnie? Czyje echa słychać w Echoe?

Michał: Nasi słuchacze przytaczali tutaj wiele interesujących przykładów owego echa. Pojawiały się nazwy takie jak – Pearl Jam, Porcupine Tree, Pain of Salvation, -123 min, Riverside, Britney Spears i inne.

Pearl Jam? Rozumiem, że Britney Spears, ale dlaczego Pearl Jam?
Michał: Wszyscy lubimy scenę Seattle – każdy z nas przechodził pewnie przez etap nałogowego słuchania Nirvany, Alive in Chains, czy Pearl Jam. Na mnie największy wpływ wywarli akurat The Beatles, Dave Matthews Band i Pain of Salvation. Uwielbiam wokal Jeffa Buckleya i Daniela Gildenlowa (z PoS) – wg. mnie to jedni z najbardziej utalentowanych wokalistów muzyki rockowej. Wykluczyłbym może -123 min (lubię ten zespół, aczkolwiek nie mogę powiedzieć żebym inspirował się jego muzyką).


4871: Skoro nie -123 min., to w takim razie co zainspirowało Cię do skomponowania tych wszystkich funkowych motywów na płycie?
Michał: Uwielbiam wokal Jeffa i Daniela Gildenlowa (z PoS) – wg. mnie to jedni z najbardziej utalentowanych…


4871: Tak, tak Michał, wiemy…Aleks?
Aleks: Ja mogę powiedzieć, że -123min zespół miał duży wpływ na mnie (śmiech).

4871:  Zdarza wam się grać koncerty akustyczne – czy to kierunek w którym zamierza pójść Echoe? Trochę przypominają klimatem  Lunatic Soul – solowy projekt Mariusza Dudy z Riverside.
Michał: Porównanie do Lunatic Soul jest bardzo miłe – szczególnie, że nie znam tego zespołu. A koncert akustyczny to dla nas nowość. Niedawno mieliśmy przyjemność spróbować naszych sił w tej nowej formie i muszę przyznać, że grało się świetnie! Jest to fajna odmiana zarówno dla nas, jak i dla osób, które już słyszały nas w normalnym wydaniu. Niewątpliwie jeszcze do tego wrócimy.

4871: Na koncertach gracie także covery we własnych aranżacjach – czyje kawałki włączyliście do repertuaru?
Michał: Zdarzyło nam się zagrać covery Led Zeppelin, Soundgarden, Eminema, Akona, Boba Dylana, The Doors i paru innych... Dobrze się przy tym bawimy (w szczególności przy Eminemie).

4871: Na waszym koncie jest już jeden teledysk: do utworu „Indiana Jones” – to wasz ulubiony kawałek na płycie?
Michał: W zasadzie nie mam swojego ulubionego kawałka w naszym repertuarze. Indiana Jones jest piosenką, którą lubimy grać na koncertach – ma w sobie pozytywną energię.
Aleks: Ja lubię Illusions i Kornishawn.


4871: Właśnie! – ja także lubię „Korniszona”, m.in. ze względu na to, że zmiana stylistyki dokonuje się tu kilkakrotnie na przestrzeni jednego utworu: zaczyna się delikatnym funkiem, w środku sporo alternatywnego rocka, a końcówka jest rzetelnie metalowa – czy na pewno jedna osoba komponowała ten utwór?
Aleks:
„Korniszon” jest kawałkiem, który urodził się nam na próbie i jako dumni ojcowie wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za motywy w nim występujące.
Michał:  Nasza różnorodność wynika między innymi z tego, że nie chcieliśmy powiedzieć sobie – zamykamy się w stylistyce funky. Podążamy więc w różnych kierunkach jednocześnie mając nadzieje, że w którymś miejscu tej drogi spotkamy się, nie zastanawiając, czy gramy progressive rock, czy może funk-metal. Tak jak Daniel Gildenlow z Pain of…

4871: Tak, tak,  to ciekawe… W takim razie jak wygląda proces komponowania w zespole? Komponujecie kolektywnie?
Michał: Każdy utwór powstawał trochę inaczej. Najczęściej byłem odpowiedzialny za początkową formę, czy pomysł na utwór. Następnie pracowaliśmy nad ostatecznym kształtem kompozycji, szlifowaliśmy brzmienia, zastanawialiśmy się nad motywami muzycznymi. Zdecydowanie każdy z nas wnosi coś od siebie do ostatecznej formy utworu. Poza tym, można powiedzieć, że ostateczna forma nie nadchodzi nigdy, jako że lubimy udoskonalać i zmieniać nawet najstarsze z naszych kawałków.

4871: Najbliższe plany?
Michał: Chcemy wydać płytę i zawładnąć kosmosem – jak każdy zespół, jak się domyślam.

4871: Tylko tyle? Co więc jest największą siłą Echoe, tym co odróżnia was od innych zespołów chcących zawładnąć kosmosem?
Aleks: Według mnie, że tak się nie skromnie wyrażę, oryginalność i dojrzałe podejście do muzyki. Zazwyczaj młode zespoły grają na jedno kopyto, 3 akordy i darcie mordy, to wystarczy większości. My staramy się osiągnąć coś ciekawszego i mam nadzieję, że nam się to na razie udaje.

4871: Jak to się więc dzieje, że chcecie zawładnąć kosmosem, jesteście chwaleni za warsztat, publiczność jest zadowolona z koncertów, nagraliście płytę...a nie możecie jej wydać?
Kuba:
Naszą rolą jest tworzenie jak najlepszej muzyki i to staramy się robić. Wydanie płyty (zwłaszcza pierwszej) wiąże się z masą dodatkowych działań organizatorskich, reklamowych itp. Jestem przekonany, że prędzej czy później nagrany już jakiś czas temu materiał uda się wydać. Nie chcemy jednak tego zrobić jak najszybciej i byle jak.

4871:
W takim razie skąd - waszym zdaniem - opór rynku muzycznego przed trochę ambitniejszą muzyką?
Kuba:
Myślę, że problemem jest tutaj złe podejście do wydania takiej ambitniejszej muzyki. Ktoś kiedyś wydał taki krążek, nie sprzedał się i utarło się, że to jest nieopłacalne. Zapomina się, że to czym nas częstuje większość rozgłośni, jest podparte solidną reklamą. Nikt nie kupi płytki, jeśli się o niej nie dowie, a nie dowie się jeśli wydawca będzie wychodził z założenia, że ambitna muzyka rozreklamuje się sama bo jest dobra.

4871: A co jeśli mimo promocji rynek muzyczny nie przekona się do waszych pomysłów? Czy bierzecie pod uwagę wersję pozostania "muzycznymi autsajderami"?
Kuba: Nie boimy się niezadowolenia słuchaczy. Odbiór naszej muzyki jest bardzo pozytywny – to budujące, kiedy po koncercie ktoś mówi nam, że bardzo podoba mu się to co robimy, a nigdy wcześniej tego rodzaju muzyki nie słuchał.  Najtrudniejsze jest przejście etapu przekonania wydawców, że warto. Zaskakujące może być to, że im nasza muzyka również bardzo się podoba! Niestety boją się zainwestować w coś, co – jak twierdzą – może się nie sprzedać.

4871: A jak daleko moglibyście się zmienić, "ugrzecznić", gdyby okazało się, że tego wymaga "podbicie kosmosu"?
Kuba: Cały czas nasza muzyka ewoluuje, zmienia się, czerpiemy nowe inspiracje. Nie wiemy dokładnie jak będziemy grać za kilka lat, jednak lubimy różnorodność i nieprzewidywalność. Taką muzykę staramy i będziemy starali się tworzyć. Jeśli rynek wymuszałby na nas zmianę takiego stylu – przestałoby nas to bawić.
4871: Aleks?
Aleks: yyy…Michał?
4871: O nie…
Michał: Uwielbiam wokal Jeffa i Daniela Gildenlowa (z PoS) – wg. mnie to jedni z najbardziej utalentowanych…*

*w tym momencie wywiad musiał się skończyć – Michał nie mógł dalej odpowiadać na pytania…


próbował rozmawiać: bloom
















Temat numeru - Brave Festival 2011

Grzegorz Bral


„Wypędzeni są wśród nas”
– rozmowa o 7 Edycji Brave Festival (2-8 lipca) z Grzegorzem Bralem, Dyrektorem Artystycznym Festiwalu.






W tym roku we Wrocławiu już 7 edycja Brave Festival – co mobilizuje Pana najbardziej do pracy nad Festiwalem?
Grzegorz Bral: Kilka spraw. Najważniejsze to dzieci. Nieustannie czekające na naszą pomoc dzieci. Każde kilka Euro zebrane podczas festiwalu, to potencjalnie możliwość edukacji dla bezdomnego, osieroconego dziecka w Tybecie, w Nepalu, może z czasem gdzieś w Afryce. Po drugie to jest wyjątkowy festiwal. Wyjątkowy, ponieważ łączy w sobie wiele pozytywnych elementów: pokazujemy marginalizowane kultury dając im szansę bycia usłyszanym; przekazujemy dochód na pomoc; promujemy sensownie miasto Wrocław wspierające głęboki projekt kulturowy i wiele innych elementów. Wreszcie, ten festiwal daje wielką satysfakcję, ponieważ spotykamy świetnych ludzi, widzów, wykonawców. Na tym festiwalu powstaje wielka fala życzliwości i serdeczności. Mógłbym mnożyć to, co mnie mobilizuje!

 A gdyby miał Pan wymienić 3 najważniejsze powody, dlaczego Brave to festiwal inny niż wszystkie? Co go odróżnia od innych festiwali?
Grzegorz Bral: To proste. Ten festiwal nie jest festiwalem. Jest głębokim, kulturowym projektem pod pretekstem festiwalu. Po drugie, ten festiwal ma zupełnie inne cele, niż każdy inny festiwal. Jego celem jest pomagać, a nie tylko przyjemnie spędzać czas. Po trzecie, celem tego festiwalu jest sensowne wykorzystanie potęgi kultury.

Każdy dotychczasowy Brave koncentrował się wokół jakiegoś głównego motywu – rok temu było to Słowo, 2 lata temu Modlitwa i Obrzęd. Jaki wspólny mianownik będzie towarzyszył tegorocznemu Brave?
Grzegorz Bral: Tegoroczny Brave to „Maska”. Maska jest dla mnie jedną z najpiękniejszych metafor istniejących w kulturze. Każdy „Brave” dotyka jedynie czubka wielkiej góry możliwości zawartych w danym temacie. Ostatnie dwa, trzy lata, kiedy rośnie festiwal, kiedy pojawiają się naprawdę wspaniałe możliwości rozwoju tego przedsięwzięcia, to właśnie „maska” przyszła mi do głowy. Wszyscy za czymś się chowamy, a czy istnieje wersja życia bez udawania? Bez przybierania póz i grymasów? Ten festiwal, w którym podmiotem jest ratowanie i ocalanie, jest przykładem wydarzenia, które naprawdę może istnieć bez ukrytych motywów. Poza tym „maska” jest dla nas bardzo teatralnym znakiem i warto spojrzeć na to, jak w różnych kulturach funkcjonuje taki „znak”.

Znamy już twarz tegorocznego festiwalu – do kogo należy?  Co zadecydowało o jej wyborze?
Grzegorz Bral: Nie znam imienia tej kobiety. Wiem, że pochodzi z Kenii, jest drugą żoną szamana w pewnym plemieniu. Wiem, że sama poprosiła panią fotograf o to zdjęcie. Czasem mam wrażenie, że w tej twarzy zawarta jest przekorna i głęboka świadomość,  iż może stać się twarzą obecną na plakatach w wielkim, dziwnym świecie, na dziwnym festiwalu i patrzyć na wielu ludzi naszej rzeczywistości tymi wielkimi, pełnymi szczerości i otwartości oczami. Wiem, to zabrzmi magicznie, w jej twarzy zawarta jest również jakaś… Pełnia, może magiczna Pustka, w której wszystko się rodzi i zamiera, w której nie ma ani początku, ani końca. Ta twarz jest dla mnie jak Ziemia i Niebo jednocześnie. Bardzo poetycka twarz, bardzo inna, aniżeli twarze, które znam.

Brave to festiwal wypędzonych z własnej kultury – czy na marginesie polskiej kultury widzi Pan takich „wypędzonych”?
Grzegorz Bral: „Wypędzenie” jest w naszym wypadku oczywistą metaforą. W Polsce są dziesiątki mniejszości, dziesiątki grup napływających, dziesiątki ludzi będących „odmieńcami”. Wypędzonych nie trzeba szukać na jakichś marginesach! Oni są pośród nas.

W jaki sposób odbywa się wybór tradycji prezentowanych podczas Festiwalu? Jest jakiś klucz geograficzny?
Grzegorz Bral: Nie ma żadnego klucza. Są natomiast możliwości praktyczne, czyli trochę finansowe, trochę geograficzne. Bardzo chcielibyśmy pokazywać ludzi absolutnie „prawdziwych” w swojej przynależności. Nie zawsze jest to możliwe.

A czym dla festiwalowych artystów są występy podczas Brave? Czy chętnie godzą się na prezentowanie swojego dziedzictwa? Jak reagują na spotkanie z polską kulturą i kulturą innych „wypędzonych”?
Grzegorz Bral: Dla części artystów to tylko kolejny festiwal, ale dla innej części to doświadczenie, które zmienia życie. Pięć kobiet z Tanzanii, które przyjechały na nasz festiwal, nigdy w życiu nie widziało… schodów prowadzących z parteru na pierwsze piętro, nie mówiąc już o ruchomych, lotniskowych schodach. Teraz, po kilku latach, stworzyli z Kedmonem, ich opiekunem, ośrodek kultury Wagogo dla dzieci z różnych plemion. To chyba nasze najpiękniejsze doświadczenie z festiwalowymi gośćmi. Kaita z Hiszpanii, cyganka o surowym, groźnym głosie, poklepała mnie kiedyś szorstko po plecach i powiedziała: „Ty naprawdę szanujesz naszą kulturę.” Mógłbym mnożyć te opowieści, z których wynika, że jeśli możemy okazać szacunek ludziom należącym do innej, niż nasza tradycji, jeśli możemy okazać naszą serdeczność, ciepło i akceptację, to właśnie wygraliśmy kolejny festiwal.

Która z tradycji prezentowanych przez tegoroczny Brave jest Panu najbliższa?
Grzegorz Bral: Nie ma jednej, która byłaby mi szczególnie najbliższa. Natomiast ta zeszłoroczna, kiedy wreszcie Nastka Korczak sprowadziła siedem grup dzieci z różnych krajów świata, które pokazały nam swój wspólny i przepiękny spektakl, nieodmiennie prowokuje mi łzy wzruszenia i radości. Czekałem na tę chwilę kilka lat. Uważam, że i Wrocław i Polska może dzięki temu „dziecięcemu” projektowi zrobić coś absolutnie niebywałego w świecie. Uważam, że większość tak zwanych „globalnych”, światowych problemów może zostać rozwiązanych przez dzieci, nie przez dorosłych. Wiem, to zabawne i może szalone twierdzenie, ale może dajmy sobie szansę sprawdzenia tego!


W tym roku odbędzie się również już 3 oficjalna edycja Brave Kids. Proszę opowiedzieć więcej o idei tego projektu.
Grzegorz Bral: No właśnie. Chcielibyśmy przyciągnąć do Polski tysiące dzieci z różnych krajów świata. Dzieci pochodzących z różnych środowisk, różnych kultur, różnych religii. Należy stworzyć przestrzeń, w której dzieci mogą się poznawać i wymieniać swoimi doświadczeniami. Należy dać im możliwość wspólnej pracy, wspólnych projektów i wspólnych dokonań. Dzieci Aborygenów doskonale wiedzą, co znaczy brak wody. Dzieci z Zimbabwe, czy Nepalu doskonale wiedzą, czym jest prawdziwy głód. Dzieci z Ruandy często nie znają swoich ojców, bo urodziły się po straszliwym kataklizmie politycznym, dzieci różnych krajów rozumieją doskonale swoje wzajemne cierpienia. My, Polacy, mamy wielki poziom empatii. Możemy to dla tych „dzieci świata” dobrze spożytkować. 

Na jaką publiczność stawiają organizatorzy Festiwalu? Jak odbierany jest Brave Festival przez polskich odbiorców? 
Grzegorz Bral: Stawiamy na widzów wrażliwych. To chyba jedyna odpowiedź. Ilość i szybkość wykupywanych biletów świadczy o tym, że dobrze jesteśmy postrzegani. „Brave” wygrał w tym roku plebiscyt na Dolnym Śląska na najważniejsze wydarzenia dziesięciolecia. To są chyba prawidłowe odpowiedzi.

Co Pana zdaniem sprawia, że ludzie chętnie przychodzą na festiwalowe przedstawienia i koncerty, że chętnie poznają - tak różne od swojej - tradycje?
Grzegorz Bral: Myślę, że tutaj nie tylko chodzi o możliwość poznania innej tradycji. Myślę, że ludzie chętnie przychodzą, ponieważ rozumieją, że ten festiwal jest właśnie połączeniem wydarzenia, które pomaga i ocala dzieci, a jednocześnie konfrontuje nas z obszarami, których istnienie jedynie przeczuwamy, ale większość z nas w ogóle nigdy nie miałaby szansy do nich dotrzeć. To jest połączenie poznawania i współczucia.

Czy wiadomo już jakie tradycje zostaną zaprezentowane podczas przyszłorocznego Brave? Grzegorz Bral: Tego jeszcze nie wiemy. Natomiast ponieważ przyszłoroczny „Brave” będzie nazywał się „Głosy kobiet”, kuratorem będzie Anna Zubrzycka i to będzie jej autorski program, czyli w jakimś sensie problemy kobiet tego świata. Myślę, że to będzie jedna z bardziej fascynujących edycji, ponieważ nie tylko o sztuce, ale też o wrażliwości kobiety w dzisiejszym, pogmatwanym świecie.

rozmawiał: Łukasz Ragan