wtorek, 15 marca 2011

Rekomendacje płytowe

4871 / 3 (luty-kwiecień 2011)

  Lunatic Soul  - Lunatic Soul II 
  (Mystic, 2010)


Stevenowi Wilsonowi z Porcupine Tree zamarzył się nastrojowy Blackfield, Mariusz Duda od Riverside odpoczywa w Lunatic Soul. Kiedy w 2008 roku Duda wydał swój autorski Lunatic Soul, niewielu wierzyło, że to coś więcej niż jednorazowy kaprys lidera Riverside. Tymczaem po dwóch latach projekt doczekał się kontynuacji w postaci części drugiej - i oto na sklepowe półki trafił krążek Lunatic Soul II. Mariusz Duda - jako kompozytor i tekściarz - ponownie pokazuje słuchaczom swoje łagodniejsze oblicze, które powinno przypaść do gustu zarówno fanom Riverside jak i zwolennikom mniej dynamicznego grania. Nazwa projektu świetnie oddaje jego muzyczny charakter - znajdziemy tu, podobnie jak w odsłonie pierwszej sprzed dwóch lat, ujmująco i subtelnie zaaranżowane piosenki, wysmakowane melodycznie i skrzące się od egzotycznych tropów, w sam raz dla duchowych wrażliwców. Czy tylko ja tu słyszę wielką inspirację tradycyjną muzyką indian Ameryki Północnej? Gdzieniegdzie pojawiają się też bardziej orientalne ślady. Ten muzyczny dialog delikatnie folkowej tradycji z subtelniejszą odmianą rocka progresywnego w klimacie płyty "Damnation" grupy Opeth wypada nadzwyczaj dobrze - w Lunatic Soul II nie ma miejsca na tzw. zapełniacze, płyta jest spójna i stylistycznie jednolita. No i przede wszystkim - tchnie jakimś zaklętym w hipnotycznych dźwiękach szamańskim transem, kóry pobudza tę bardziej refleksyjną stronę słuchacza.                                                                                                                                                                                                                                                                 ŁR

czwartek, 10 marca 2011

Warto odwiedzić

4871 / 3 (luty-kwiecień 2011)

fot. Synagoga przed renowacją (mat. Fundacji Bente Kahan)
 Synagoga Pod Białym Bocianem
ul. Pawła Włodkowica 7
Wrocław







Pamiętam jeszcze za czasów studenckich, że zawsze, gdy przechodziłem obok wrocławskiej Synagogi pod Białym Bocianem budził się we mnie jakaś żal i niezgoda na fakt, że ten budynek – w którym widać było pogruchotane młotem historii ślady dawnej świetności – tak bezsensownie marnieje. I przeczucie, że przecież mogłoby dziać się tu coś pięknego. I oto po kilku latach lustro historii odwraca się – dzisiaj Synagoga kwitnie, żyje, uwodzi. Jak do tego doszło? Między tym kwitnącym „dzisiaj”, a czasem, gdy budynek był odarty zarówno z godności przysługującej bożnicy, jak i z tynków, był okres intensywnej pracy pojedynczych ludzi i całych środowisk nad przywróceniem mu życia i świetności.

Początki prac renowacyjnych obiektu sięgają roku 1996, kiedy to budynek został przekazany Gminie Wyznaniowej Żydowskiej we Wrocławiu. W 2005 roku z inicjatywy Bente Kahan, norweskiej artystki żydowskiego pochodzenia, zostało utworzone w synagodze Centrum Kultury i Edukacji Żydowskiej. Rok później Bente wraz z lokalnym przedsiębiorcą Maciejem Sygitem założyła Fundację Bente Kahan. W ramach wspólnych działań zmierzających do zakończenia renowacji synagogi, Fundacja połączyła siły z wrocławskim oddziałem Związku Gmin Wyznaniowych w RP. Dzięki uzyskanym od Gminy Miasta Wrocław środkom możliwe było przeprowadzenie kompleksowych prac  renowacyjnych (zewnętrza elewacja oraz dziedziniec) bazujących na istniejących archiwalnych zdjęciach.

Efekt? 6. maja 2010 oficjalnie zakończono remont budynku. Wtedy też odbyła się  wystawa inauguracyjna pt. „Historia Odzyskana – Życie Żydów we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku”, którą nadal można tam zobaczyć. Obecnie Synagoga pod białym Bocianem służy społeczności żydowskiej jako świątynia, wszystkim
wrocławianom jako centrum kulturalno-edukacyjne. 

Synagoga po renowacji














Synagoga pod Białym Bocianem wraz z cerkwią prawosławną oraz kościołami rzymskokatolickim i ewangeliczno-augsburskim tworzy Ścieżkę Kulturową Czterech Świątyń we Wrocławiu. Dzięki kompleksowej renowacji budynek nie tylko odzyskał wymiar sakralny, ale także stał się ważnym ośrodkiem na kulturalnej mapie Wrocławia. Od 1999 r. odbywają się tu comiesięczne hawdalowe koncerty muzyki żydowskiej oraz – to późną wiosną – Festiwal Kultury Żydowskiej „Simcha”.

Oprócz koncertów organizowane są także inne cykliczne inicjatywy kulturalne, jak choćby Dzień Izraela, Dzień Wzajemnego Szacunku wraz z obchodami Nocy Kryształowej. Synagoga jest także przyjaznym miejscem dla innych przedsięwzięć: wystaw, warsztatów i projekcji filmów,  konkursów i przedstawień teatralnych. Najbardziej spektakularne z tych ostatnich to: „Głosy z Theresienstadt” i „Wallstrasse 13”. Wrocławska Synagoga pod Białym Bocianem, rozpięta miedzy Warszawą, Berlinem i Pragą,  jest nie tylko międzynarodowym centrum kulturalnym w geograficznym wymiarze, ale także w tym najbardziej realnym: jako ośrodek propagowania międzywyznaniowej  tolerancji  i wzajemnego szacunku między różnymi kulturami i tradycjami.


Na co warto wybrać się do Synagogi Pod Białym Bocianem?
 
24.03 - Tania Tagaq  - koncert
07.04 - Kapela ze Wsi Warszawa - koncert
17.04 - Chango Spasiuk - koncert

środa, 9 marca 2011

Rekomendaje płytowe

4871 / 3 (luty-kwiecień 2011)

  DagaDana - Maleńka
 (2010, Offside)


Nie od dziś wiadomo, że to co w muzyce najciekawsze, dzieje się na styku różnych dźwiękowych  kontynentów. Projekty bardziej eklektyczne czerpią swoją siłę właśnie z tej różnorodności źródłowych tradycji i form. Tej siły często zaś brakuje płytom oddanym bez reszty jednej stylistyce.  I w przypadku longplayowego debiutu DagaDany (wydana własnym sumptem w 2008 roku „Wygadana” to tylko EP-ka)  reguła ta znajduje potwierdzenie. To także przykład na to, jak z artystycznie dodatnim efektem można połączyć tak – zdawałoby się - odległe stylistyki jak folk i elektronika. A jeśli fuzja ta zostaje ujęta w nowocześnie i niebanalnie brzmiący pop, możemy tylko być zadowoleni z niebolącej od nadmiaru głowy. Bo ukraińsko-polski wokalny duet (Dagmara „Daga” Gregorowicz i Dana Vynnytska) w towarzystwie polskich znanych i uznanych muzyków zręcznie akcentują elementy folkowe z różnych słowiańskich regionów (patrz choćby: bałkańskie echa w Świniorzu), a jednocześnie w większości piosenkowych przypadków udaje im się uniknąć pułapek pospolitej ludyczności z jednej strony czy zbyt nachalnej elektroniki z drugiej. Muzyka zagrana zgrabnie i z polotem, bez pretensji i artystycznych salonów. I co ważne: w znajomym szeleście słowiańskich języków.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 ŁR

Rekomendaje płytowe

4871 / 3 (luty-kwiecień)

 Paula i Karol - Overshare
 (2010, Lado ABC)


Duet Pauli i Karola dał o sobie głośniej znać podczas kilku festiwali ostatniego lata. Wydana w grudniu debiutancka płyta zamknęła w sobie cały kalejdoskop pogodnych barw, którymi zarażali publiczność. Bajkowe ryciny na pożółkłym tle okładki albumu przywołują skojarzenie czegoś sielskiego sprzed lat. Jest bezpretensjonalnie, melodyjnie, momentami nostalgicznie. Ich siła tkwi w prostocie - wystarczą cymbałki, skrzypce i gitara. Czerpią z  miejskiego folku, zgrabnie mieszając go z estetyką country. Pozornie wysokie stężenie optymizmu, osiągnięte prostymi środkami, jest jednak przełamane poważnymi, momentami cierpkimi, angielskimi tekstami: o dorosłości, kruchych relacjach i tęsknotach - za ludźmi, miejscami z czasów dziecinnych. Wypracowany przez muzyków styl to przykład na to, że czasem mniej znaczy więcej. Jest on na polskiej scenie równie unikatowy, co mocno dookreślony. Z tego samego powodu dla niektórych będzie to płyta oszczędnego dawkowania, lecz szkoda nie zażyć jej w ogóle.                                                                                                                                                                                                                                      Marianna Zbyryt

Rekomendacje płytowe

4871 / 3 (luty-kwiecień 2011)

 Lebowski - Cinematic 
 
(2010, Lynx Music)



„Muzyka do nieistniejącego filmu” – tak najkrócej można określić debiut płytowy szczecińskiej formacji Lebowski.  Zresztą – nazwa zespołu i tytuł płyty mówią same za siebie. A kompozycje? Wędrują po licznych muzycznych krainach: od instrumentalnego artrocka i muzyki elektronicznej po muzykę filmową i improwizowaną. Czasem jakiś orientalny trop, czasem neoprogresywna stylistyka, a momentami pinkfloydowy klimat mrugną do nas okiem. Lebowski to muzyka instrumentalna? I tak i nie. Bo na tle łagodnych i melodyjnych utworów pojawiają się zamiast tekstów… dialogi z polskich filmów. Zabieg ryzykowny, ale tu wyjątkowo ciekawie zrealizowany. Usłyszymy więc, m.in., głosy Leona Niemczyka, Zbigniewa Cybulskiego czy Zdzisława Maklakiewicza.  Muzycy nie ukrywają zresztą faktu, że to film właśnie był główną inspiracją dla powstania tej płyty i jest ona swoistym hołdem dla wielkich aktorów polskiego kina. I dobrym przykładem na to, jak swoje pozamuzyczne inspiracje przekuć na tuzin muzycznie nietuzinkowych kompozycji.                                                                                                                                                                                                      ŁR

Rekomendacje płytowe

4871 / 3 (luty-kwiecień 2011)

 Made in France - vol. 3
  (2011, Luna Music)


Młodemu pokoleniu francuskich wykonawców udało się zachować stylistyczną odrębność – nie kopiują anglosaskich wzorów, co więcej, wytyczają nowe trendy, bawią się formą i żonglują stylistyką. O tym, że potencjał twórczy we Francji jest nadal ogromny, przekonuje trzecia odsłona serii płytowej Made in France. Podwójny album prezentuje osobowości muzyczne tamtejszej, współczesnej sceny - utalentowane i aktywne koncertowo, choć u nas rzadko znane z pierwszych stron gazet. W ostatnich latach drugą młodość przeżywa klasyczny styl francuskiej piosenki, który popularny był od początku XX wieku. Artyści zebrani na krążkach czerpią garściami ze spuścizny estetycznej poprzedników. Ikony, takie jak Edith Piaf, Georges Brassens czy Django Reinhardt zostały docenione przez młodych muzyków. Twórczość prekursorów jest traktowana jako punkt wyjścia i inspiracja do szukania nowych rozwiązań. Obok odświeżonego nurtu tradycyjnej chanson i klimatów kabaretowo-kawiarnianych dzisiejsze brzmienie Francji to barwny patchwork muzyki świata. Zgrabnie koegzystują ze sobą elementy swingu, jazzu, folku czy country. Pobrzmiewają wpływy muzyki Północnej Afryki i reggae. Dynamiczne, pełne życia brzmienia paryskiej metropolii i kojące dźwięki niespiesznych przedmieść przeplatają się ze sobą w kakofonii skojarzeń tego, co w muzyce francuskiej najlepsze.
                                                                                                          
Marianna Zbyryt

Rekomendacje płytowe

4871 / 3 (luty-kwiecień 2011)

 Paristetris - Honey Darlin'
(2010, Lado ABC)

Paristetris to argentyńsko-polskie trio: małżeństwo Candelaria Saenz Valiente i Marcin Masecki oraz  wszędobylski Macio Moretti. Ktoś, kto chciałby włożyć ich najnowszą płytę "Honey Darlin’ " do precyzyjnie opisanej muzycznej szuflady, musi wpaść w panikę po jej przesłuchaniu. Ci, którzy przesłuchają całość, mogą spodziewać się raczej (pomieszanej z zaciekawieniem) rzetelnej konfuzji niż miłości od pierwszego wejrzenia. Te piosenki mogły przecież pójść w zupełnie innych kierunkach (najchętniej poszłyby pewnie we wszystkich na raz..), a to, że któraś kończy się akurat po 4 minutach, a nie po 2 czy 15, wynika raczej z faktu, że ktoś na konsoli przypadkiem usiadł na klawiszu „stop” niż z ich niezłomnej kompozycyjnej logiki.  Rockowa opera zagrana przez histerycznych punkowców dla wczesnych przedszkolaków? Żonglerka nastrojami, piramida kontrastów, muzyczna pizza? Nie sposób zmierzyć ile w tym autoironii i pastiszu, a ile nazbyt poważnie potraktowanego eklektyzmu. W każdym razie – miłośnikom Franka Zappy i pattonowskiego Mr. Bungle powinno się spodobać. Mniej odpornych na nagłe zmiany kontrastów też powinno zaciekawić, bo te kolaże dźwięków lubią czasem poudawać zwykłe piosenki.
                                                                                                                                                                                                   ŁR

wtorek, 1 marca 2011

Rozmowa z Marcinem Kąkalcem (NadmuHy)

Marcin Kąkalec (NadmuHy)

Ile Muh jest w NadmuHah?

- rozmowa z Marcinem Kąkalcem, gitarzystą i liderem wrocławskieh formacji NadmuHy.





b: Strona internetowa NadmuH nadal w budowie? Kiedy start?
Marcin Kąkalec (lider i gitarzysta zespołu NadmuHy): To prawda - strony internetowej jeszcze nie ma. I jest bardziej w planach niż w produkcji (śmiech). Chcemy, żeby była powiązana stylistycznie z okładką naszej płyty i naszym profilem na MySpace, stąd pracujemy nad znalezieniem osoby, która wszystko to by nam spięła w jedną całość. Tak że strona jest w zamyśle, aktualnie zbieramy pomysły na nią (śmiech).


b: Na czym koncentrujecie się obecnie?
M:  Teraz czekamy na wydanie płyty (śmiech). Obecnie koncentrujemy się na znalezieniu kogoś, kto nam ją wyda: jak będziemy mieli produkt, to ruszamy w trasę żeby go promować. Zależy nam na tym, aby grać w klubach materiał, który znalazł się na płycie, dlatego chcemy najpierw ją wydać, a następnie ogrywać na koncertach. Poza tym dogrywamy na próbach nowe kawałki, mamy nowego basistę (Jacek Faryj), który musi ogarnąć cały dotychczasowy materiał NadmuH. Gramy też czasem koncerty.

b: Więc nagraliście demo - i co dalej?
M:  To już jest płyta – nie demo. Czterdzieści minut muzyki autorstwa Nadmuh wyprodukowane pod okiem specjalistów z Fonoplastykonu: Marcina Borsa i Andrzeja "Gieni" Markowskiego. 

b: To znane nazwiska w środowisku muzycznym – możesz powiedzieć jak się z nimi współpracowało?
M:  Super. Po prostu rewelacja. Zupełnie inny świat. Wcześniej byliśmy już w jakichś studiach nagraniowych, z naszym składem czy z innymi muzykami, ale to co oni teraz nam pokazali to jest po prostu kosmos. Podejście do muzyki, do czasu, do realizacji, do nagrywania jest mega profesjonalne. Oni przychodzą do pracy i to jest rzetelna praca – 100%-towe zaangażowanie, mimo, że to nasza pierwsza płyta. Nie tylko zresztą dali z siebie 100%, ale także wycisnęli z nas wszystko co najlepsze. Pamiętam, że po nagrywaniu wychodziliśmy ze studia wymięci jak…(śmiech). Jeśli coś robią – dają z siebie wszystko i są w tym na całego. Jeśli ktoś miałby okazję z nimi pracować – to zdecydowania polecam.

b: Jak długo nagrywaliście materiał w studiu Fonoplastykonu?
M: Sama produkcja trwała dosyć długo, bo od kwietnia do lipca. Chociaż same sesje nagraniowe w studiu zajęły nam jakiś tydzień, może 8 dni. Każdy z muzyków nagrywał się po kolei, ja przykładowo swoje partie gitary nagrałem w 3 dni. Natomiast nagranie jest tylko jednym z etapów produkcji płyty, może nawet nie najważniejszym.  To co wpłynęło na wydłużenie produkcji płyty to już to, w czym my nie uczestniczymy – czyli mastering, wybór ścieżek (a tych ścieżek nagraliśmy bardzo dużo). Nie było żadnego kopiowania już raz nagranych fragmentów – zagraliśmy całość na żywo. Wszystkie pomyłki i przypadkowe dźwięki zostały wyłapane – część z nich zresztą, jeśli pasowała do całości, została wykorzystana. W końcu błędy są także częścią naszego muzycznego oblicza (śmiech).

b: Jak ochrzciliście to swoje pierwsze dziecko?
M: Płyta nazywa się „Muhy” – po prostu. Takie zestawienie nowej nazwy zespołu z tytułem płyty (NadmuHy - MuHy) daje duże możliwości  kompozycyjno interpretacyjne (śmiech),  mamy już też gotową okładkę płyty i na pewno się tym twórczo pobawimy.

b: Skoro „MuHy” to płyta długogrająca, to jako demo możemy traktować „Samotną krowę”?
M: Tak, zdecydowanie. „Samotną krowę” nagraliśmy jakoś 2 lata po powstaniu zespołu, bodajże w 2007 roku. Nagraliśmy ją także własnym kosztem, choć właściwie jej nagranie udało się sfinansować z nagród, które wygraliśmy w różnych konkursach. Pamiętam, że możliwość nagrania jednej piosenki wygraliśmy na jakimś festiwalu, a na pozostałe kawałki dozbieraliśmy z nagród i pojechaliśmy do studia, zdaje się Vintage Records im. Toma Waitsa, pod Poznaniem. Z tym, że tam nie mieliśmy producenta i nagrywaliśmy to własnymi siłami, a że wtedy byliśmy jeszcze mało doświadczonym zespołem i nie mieliśmy za bardzo pomysłu w studio jak ma to w całości wyglądać, stąd materiałowi końcowemu daleko było do ideału (śmiech).

b: Ale cały nakład kilkuset egzemplarzy się rozszedł, więc nie było chyba tak źle?
M: Tak, to prawda. „Samotną krowę” można było nabyć na głównie naszych koncertach i przez stronę internetową. Wszystkie wyprodukowane egzemplarze znalazły nabywców więc rzeczywiście może jakością tego materiału nie było tak tragicznie (śmiech).


b: Czym różni się materiał z „Muh” od materiału z „Samotnej krowy”?
M:  Przede wszystkim nad materiałem z „Muh” czuwał profesjonalny producent. My daliśmy mu wszystkie nasze kawałki, a on wybrał z nich 12 numerów (10 znalazło się na płycie + 2 rezerwowe). „Samotna krowa” zawierała tylko kilka utworów (dokładnie 5: „Blues”, „Podstawówka”, „Jadę po chleb”, „X”, „Jazzy”), na najnowszej płycie jest ich więcej. 4 piosenki z „Samotnej krowy” trafiły także na „MuHy” – z tym, że oczywiście już po szlifie producenckim, stąd różnią się od siebie nawet w samej aranżacji.

b: Jesteś zadowolony z wyboru piosenek na płytę, jakiej dokonał producent?
M: No ja najchętniej nagrałbym wszystkie (śmiech). Powierzyliśmy producentowi nasze kawałki, zaufaliśmy mu co do wyboru piosenek – i nie żałujemy.

b: Jakie więc oblicze NadmuH możemy usłyszeć na płycie? Raczej piosenkowe czy bardziej szalone?
M: Są tam i kawałki „nerwowe” (śmiech) i bardziej spokojne. Na płycie znalazł się na przykład najostrzejszy kawałek – przynajmniej według mnie – jaki mamy:  „181”, ale także znalazły się dużo spokojniejsze, tak że płyta zawiera materiał zdecydowanie przekrojowy.


b:  Same tytuły utworów – to jeszcze wersje robocze?
M: Nie, tytuły już właściwie mają kształt ostateczny.

b: Jak wygląda obecnie koncertowe oblicze NadmuH?
M: Koncentrujemy się na ogrywaniu kawałków, które znalazły się na płycie, ale nie stronimy też od tych, które zostały pominięte, ale wydają nam się fajne. Cały czas także komponujemy nowe kawałki, które będą stopniowo włączane do koncertowego repertuaru. Zresztą, jako że płyta zawiera ok 40 minut muzyki, a my starami się grać koncerty co najmniej godzinne, siłą rzeczy jest miejsce na inny niż płytowy materiał. Ostatnio nawet zdarzyło nam się grać czterogodzinny koncert, choć materiału zabrakło nam już po godzinie (śmiech).

b: Wasza piosenka „Księżyc” jest wśród najpopularniejszych utworów na dolnośląskiej liście sceny DS. – wiesz które miejsce zajmuje?
M: Hm, nie (śmiech)

b: W grudniowym notowaniu, na 44 utwory była na miejscu 8. To chyba niezły wynik?
M:  Ooo, to nieźle, tym bardziej, że piosenka sama w sobie nie jest prosta, najpierw gramy tam na 6/8, a później 7/8, także metrum jest tam raczej niepiosenkowe.

b: A propos utworu „Księżyc” – autorowi jednego z blogów kojarzy się z twórczością łódzkiej Comy. Cieszą Cię takie zestawienia? Czy Coma jest dla was rzeczywistym źródłem inspiracji?
M: Hm, to bardzo dziwne (śmiech). Szczerze mówiąc nie reaguję jakoś żywo na takie porównania, bo tak naprawdę każdy w naszej muzyce słyszy coś innego, coś innego mu się kojarzy i to jest jakby naturalnie związane z jego muzycznymi doświadczeniami. Jeśli ktoś słucha muzyki alternatywnej to raczej nasza muzyka nie skojarzy mu się z Comą, która idzie raczej nurtem, hm, nazwijmy to „głównym” (śmiech), a jak ktoś słucha bardziej popularnych zespołów to siłą rzeczy do nich będzie nas porównywał. Wracając do porównania do Comy – być może wokal Bartka w „Księżycu” może nieco przypominać Roguckiego, sami prywatnie nie słuchamy Comy i nie inspirowaliśmy się nią podczas komponowania, więc jeśli nawet pojawiło się jakieś podobieństwo to zupełnie niezamierzone.

b: Zostając jeszcze na chwilę w temacie – czy często zdarza wam się słyszeć porównania do innych zespołów?
M: Oj tak, zdarza nam się słyszeć  porównania do innych kapel, zresztą rozrzut stylistyczny jest tu ogromny, od popularnego jakieś 20 lat temu w Niemczech zespołu Can do King Crimson + inne różne dziwne historie. Jesteśmy porównywani też np. do At The Drive-In i Mars Volta – może przez to, że podobnie jak u nich nasza muzyka jest gęsta od emocji (śmiech). Może też przez to, że nasza muzyka jest również pełna kontrastów i raczej gitarowa. I tu zdecydowanie możemy się przyznać, że At The Drive-In i Mars Volta to dla nas w pewnej mierze źródło inspiracji.

b: Czy tę inspirację widać też na tym poziomie, że tak jak At The Drive-In przekształciło się w The Mars Volta, z Muh zrobiły się NadMuHy?
M: (śmiech) No jeśli tej zmianie towarzyszyłby podobny skok poziomów to jak najbardziej (śmiech).

b: W waszej muzyce słychać elementy funky, wokalista lubi sobie porecytować, gitara jest raczej wiodącym instrumentem, utwory kipią energią  - co powiedziałbyś na określenie stylu NadMuh jako mix brzmienia Red Hot Chili Peppers i At The Drive-In?
M:  To bardzo miłe. Redhotów słuchaliśmy praktycznie wszyscy, wychowaliśmy się na płytach „Blood Sugar Sex Magic” czy „One Hot Minute”, podobnie zresztą jak każdy z nas ceni twórczość The Mars Volta. Natomiast nie są to na pewno inspiracje na tyle bezpośrednie, że założone od początku: nie chcieliśmy brzmieć jak Redhoci czy Mars Volta, raczej staramy się, aby inspiracji nie było w naszej muzyce słychać, stawiamy na własny styl, chcemy, żeby muzyka NadmuH brzmiała jak NadmuHy.

b: Jak sam – ulegając chwilowej pokusie etykietowania - jako kompozytor większości materiału NadmuH, określiłbyś wasz styl? Jak nazwać to co grają NadmuHy?
M:  Muzyka (śmiech). A tak poważnie to chyba muzyka alternatywna. Nawet jeśli jakieś z naszych utworów – jak „Księżyc” czy „Jazzy” zawierają pewien ładunek komercyjny (zresztą nawet Marcin Bors dziwił się, że nagraliśmy taką piosenkę jak „Jazzy” – uważał, że ona zupełnie stylistycznie nie pasuje do całej reszty „szorstkiej” płyty, że jest „za łatwa”), to ich alternatywność wyraża się w tym, że nie tworzymy ich pod kątem potencjalnych hitów, list przebojów itd.  Zależy nam jedynie, aby kawałek nam się podobał (śmiech). Wszystko co pojawia się w repertuarze NadmuH jest wynikiem naturalnej potrzeby przekazania pewnych chwilowym stanów i emocji, więc nawet jeśli zrobimy kiedyś ładną, melodyjną piosenkę w sam raz do radia,  to będzie to znaczyło, że tak właśnie wtedy czuliśmy.

b: Opowiedz o początkach zespołu.
M:  W rubryce „rok powstania zespołu” zawsze wpisujemy 2005, ale tak naprawdę zespół długo ewoluował. Zresztą ewoluuje do chwili obecnej: ze składu z roku 2005 zostałem tylko ja i Bartek-wokalista, wszyscy inni byli „wymieniani” kilkakrotnie. Podobnie jest z materiałem. Nie gramy pierwszych kawałków, a nawet jeśli gramy, to są już tak zmienione, że nie do poznania, także muzycznie niewiele jest starych Muh w NadmuHah. Gdzieś nawet ostatnio znalazłem nasze starsze nagrania, po ich przesłuchaniu wniosek jest tylko jeden – dużo sie zmieniło (śmiech). Kiedyś używaliśmy więcej przesterów, przez co muzyka była na pewno głośniejsza. Teraz gramy raczej bez technicznych gadżetów, ale staramy się nie zgubić dynamiki utworów. Ja staram się grać jak najwięcej na czystej gitarze, z efektów korzystam bardzo rzadko, zresztą jeśli już to głównie przester i „kaczka”. Staramy, się żeby to wszystko nam z rąk wychodziło, żeby brzmienie było nasze i tylko nasze. To jest podobnie jak z głosem: możesz zaśpiewać jakąś piosenkę poprawnie, ale będzie słychać, że to śpiewasz ty a nie ktoś inny.

b: Jakie były doświadczenia muzyczne każdego z was – NadmuHy to wasz pierwszy projekt?
M:  Obecnie zespół tworzą: Bartek Matuszczyk (wokal), Jacek Faryj (bas), Michał Skwirowski (perkusja), no i ja gram na gitarze. Każdy z nas miał różne doświadczenia muzyczne. Adam (Mickiewicz), nasz poprzedni  basista, grał przedtem trochę czasu z Krzysztofem Krawczykiem i miał większe doświadczenie niż my wszyscy razem wzięci (śmiech). Każdy grał dłużej lub krócej w jakiś projektach przed NadmuHami – ja grałem np. na basie i kontrabasie w folkowej kapeli Buraky. Uczestniczyłem w nagraniu ich płyty, jeździliśmy z koncertami po całej Europie. Bartek miał też kapelę, która zdobyła nagrodę w Węgorzewie. Jacek  ma stosunkowo najmniejsze doświadczenie – jakiś czas temu grał z zespołami punkowymi.

b: Jak wspominasz początki (jeszcze wtedy) Muh?
M: Od 14-go roku życia gram w kapelach, które sam zakładałem. Zespoły się tworzyły, rozpadały, ludzie odchodzili do innych zajęć. Muhy to był zdecydowanie najbardziej stabilny projekt. Po drodze jeszcze grałem w Burakach, które już miały jakąś historię, zresztą nadal istnieją i grają koncerty. Cały czas miałem w głowie coś swojego, gdzieś tam próbowałem jakiś skład zebrać. Będąc na studiach dołączyłem do zespołu z ogłoszenia, nawet chyba nazwy wtedy jeszcze nie mieli. Poszedłem na próbę do nich, posłuchałem jak grają, zapytali mnie o opinię jak brzmią. Powiedziałem szczerze:  strasznie (śmiech). Ale że nie miałem wtedy żadnej kapeli, więc zdecydowałem się z pograć z nimi. Po rozstaniu z wokalistą przejąłem zarządzanie kapelą. Jakoś to się rozwijało, zaczęło się granie koncertów, a nazywaliśmy się wtedy już „Wet Flies”. Potem się to spolszczyło i zostały „Mokre muhy”. Jak zawsze były problemy z wokalistami, i ogólnie częste personalne roszady, aż w końcu stwierdziłem, że mam tego dość. W tym czasie znajomy wciągnął mnie do Buraków – myślał, że jestem śpiewającym gitarzystą, a jak się okazało, że nie, zostałem basistą (śmiech). No więc grałem 5 lat na basie, a jak później była potrzeba, żebym nauczył się na kontrabasie, no to kupiłem kontrabas (śmiech). Późniejszy basista Muh, Maciek, namawiał mnie, żeby znów zrobić jakąś kapelę – trochę się broniłem, bo wydawało mi się, że znowu się zaangażuję (bo strasznie emocjonalnie się angażuję w takie rzeczy) i potem znowu ktoś odejdzie, znowu się to rozpadnie. Aż w końcu powiedziałem: dobra, jeśli robimy już coś, to wchodzimy w to na całego. I z tego pierwszego składu, który w nowy projekt „wszedł na całego”, zostaliśmy do dziś tylko ja i Bartek (śmiech). Bartka zresztą też znam przez naszego pierwszego basistę Maćka. Przyszedł na próbę. Zaśpiewał. Został. I jest do dziś.

b: Skąd pomysł na nazwę zespołu?
M: „Mokre Muhy” wzięły się od nazwy pierwszej kapeli „Wet Flies”, potem zrobiły się z tego Muhy, które – pomimo protestów – już zostały. Zaczynając próby z Muhami nie wiedzieliśmy jeszcze, że istnieją drugie Muchy, przez „Ce-cha”. Pierwszy problem zaczął się jak graliśmy koncert na Era Nowe Horyzonty. Do organizatorów zadzwonił wtedy zdziwiony menadżer Much i powiedział, że oni nie grają wcale na tym festiwalu, nic o tym nie wiedzą, i żeby ich wykreślił. Organizator festiwalu lekko zdziwiony: „Ale jak nie gracie. Muhy grają, przecież wczoraj rozmawiałem z Marcinem”. Dzwoni za chwilę do mnie…no i tak się dowiedzieliśmy o istnieniu tych drugich Much. Długo dojrzewaliśmy do decyzji o zmianie nazwy, aż w końcu zdecydowaliśmy się na NadmuHy. Przy czym nie chcemy, by nazwa sugerowała, że jesteśmy lepsi niż Muchy, nie chodzi tu też o nadmuchy (w sensie jakichś wentylacji czy nawiewów), chcieliśmy raczej, aby nowa nazwa nawiązywała jakoś do poprzedniej. A jednocześnie nowa nazwa, NadmuhHy, jako rozwinięcie Muh, sugeruje nasz ciągły rozwój i krok do przodu.

b: Jakie są NadmuHy w wydaniu live? Czy zdarza się, że po wpływem chwili koncert biegnie w innym kierunku niż planowaliście? Jaka jest koncertowa formuła NadmuH? „Zgodnie z planem” czy raczej – posiłkując się słowami jednego z waszych utworów - „wszystko nieważne bo i tak każdy robi co chce”?
M: Mamy mniej więcej pomysł na nasze koncerty, ale też gramy utwory, w których pozwalamy sobie – w zależności od sytuacji – trochę bardziej rozciągnąć kompozycyjne schematy. Jak jest atmosfera, i sprzężenie zwrotne z publiką, a to co gramy „zażera” i czujemy, że dobrze to brzmi – to nie ograniczamy się i ciągniemy te partie dalej, czasem w zupełnie nieprzewidywalnych kierunkach i rozmiarach (śmiech). Tak że zdecydowanie nasze koncerty mają formułę otwartą.

b: Jeszcze w 2010 roku występowaliście na koncertach w składzie poszerzonym o saksofon. Obecnie na koncertach już się nie pojawia, na płycie „Muhy” także nie ma saksofonowych partii. To świadomy powrót do bardziej surowego brzmienia?
M:  Nie, po prostu Magda (Juzwiszyn) miała inne plany muzyczne i stąd to uszczuplenie składu.

b: Wasze muzyczne inspiracje są raczej podobne?
M: Oj, raczej nie, są całkiem różne. Przy czym jakoś w ramach muzyki alternatywnej udaje nam się razem funkcjonować.  Poprzedni basista słuchał dużo muzyki poważnej i więcej jazzu niż my wszyscy razem wzięci słuchamy. Inspirują nas różne rzeczy, od popowych piosenek Kylie Minoque przez Toma Waitsa i Primusa, do Milesa Davisa (śmiech). Michał na przykład bardzo dużo słucha muzyki filmowej i zna te wszystkie ważne i mniej ważne nazwiska w tym temacie, nie tylko kompozytorów ale muzyków, którzy zagrali gdzieś tam parę dźwięków także.  

b: Czy muzyka NadmuH to wypadkowa inspiracji czterech muzyków, którzy je tworzą?
M: Raczej w naszym przypadku to wypadkowa czterech indywidualnych osób, które sie ścierają.  Nie jest na pewno tak, że nad każdym przyniesionym przeze mnie pomysłem na piosenkę jest pełna  zgoda, raczej ciągła walka i szukanie kompromisu i najlepszej formuły. Np. Bartek i Jacek słuchają dużo melodyjnej muzyki. A ja staram się trochę „zamieszać” i utrzymać całość w pewnej kojarzonej już z nami stylistyce.

b: Czyli oni upraszczają a Ty komplikujesz?
M: To byłoby zbyt duże uproszczenie (śmiech).

b: Twój instrument to gitara. Jacy gitarzyści mieli na Ciebie największy wpływ?
M:  Raczej staram się nie patrzeć na muzykę pokawałkowaną na poszczególne instrumenty. Gdybym już miał wymienić kilka akurat gitarowych inspiracji, na pewno jedną z nich był Wojciech Waglewski – klasa sama w sobie. Ale też nasz wrocławski Jarek Treliński z Raz Dwa Trzy – świetny gitarzysta. Ja zwracam raczej uwagę nie na szybkość gry, ale na artykulację. Ogólnie nie lubię słuchać wirtuozów gitarowych, tzw. sportowców, typu Vai czy Satriani. Ostatnio słuchałem np. jednego takiego, w Guns N’Roses chyba na chwilę grał. Wszedłem na YouTube, żeby posłuchać… no i grał tam jakieś półgodzinne solo, efekty przekładał, cuda-wianki robił, zagrał strasznie dużo dźwięków, ale sensu w tym nie było żadnego i logiki, niczego nie zapamiętałem po wysłuchaniu tego utworu. Za to bardzo mi się podoba taki gitarzysta jak Ralph Towner, szczególnie na jednej płycie: „Dis” nagranej z Janem Garbarkiem. Stara rzecz, ale on tam genialnie gra. Kiedyś lubiłem też Roberta Frippa z King Crimson, no i wiadomo – Jimmy Page, ale nie ma chyba gitarzysty, który by się choć trochę nie wzorował na tych dwóch tuzach gitarowych. 

b: Jakieś nowe muzyczne odkrycie? Co mógłbyś ze szczerym sumieniem zarekomendować?
M: (cisza) Hm, zaskoczyłeś mnie. To wiesz co, ja będę myślał, a Ty zadaj następne pytanie (śmiech). Ale we Wrocławiu np. dużo sie ciekawych rzeczy dzieje jeżeli chodzi o muzykę. Strasznie żałuję, że jednak w radiu, np. w Trójce, promuje się raczej warszawskie zespołu. A z kolei we Wrocławiu mamy (mieliśmy) takie perełki jak choćby Robotobibok. We Wrocławiu – takie mam wrażenie – sporo jest naprawdę wartościowych kapel, które nie mają aż takiego parcia na karierę, a robią naprawdę ciekawe rzeczy, rozwijają się, szukają nowych środków wyrazu, dla których granie przebojów nie jest celem, dla których nadrzędną wartością jest po prostu muzyka. Dla mnie takim ewenementem jest na przykład wrocławskie Karbido, klasa światowa.

b: Zdarza Ci się jeszcze chodzić na inne niż własne koncerty?
M:  Raczej brak czasu. Ostatni koncert na jakim byłem to jakieś pół roku temu: na ”Męskiej muzyce” we Wrocławiu. Wiesz, jak my gramy koncerty, no to żona musi się wszystkim w domu zajmować. A jak już jestem w domu, to daję szansę jej, żeby też mogła pójść na jakiś koncert (śmiech). Ostatnio na Herbiem Hancock’u była. 

b: Który koncert Muh / NadmuH najbardziej zapadł Ci w pamięć?
M:  Hm, chyba w klubie Bogart w Gumunicach koło Częstochowy - bo to tak naprawdę był koncert na wsi (śmiech). Serio, pamiętam jak pierwszy raz tam graliśmy. Przyjechaliśmy około drugiej w nocy, właściciel klubu nas przywitał, poszliśmy spać. Rano się budzimy, wychodzimy na zewnątrz… a tam krowy, kury, rolnik jakiś oparty o płot i dwa sklepy spożywcze, takie PSS-y. Chodzimy po tej wsi, no kto przyjdzie na koncert, przecież to niemożliwe, żeby tutejsi autochtoni przyszli na koncert rockowy. No ale później wróciliśmy do klubu, patrzymy kto tu grał… wszyscy grali, wszystkie znane polskie zespoły. A scena była tak malutka, że my w czwórkę ledwo się mieściliśmy, a tu grały kapele gdzie tam po 8 osób jest, typu Lao Che na przykład. Okazuje się, że to dosyć znany klub i na koncerty przyjeżdżają ludzie z Częstochowy i okolicznych miejscowości, oddalonych nawet o 100 km – bo wiedzą, że właściciel dba o wysoki poziom koncertów. 

b: Jak wygląda podział kompozytorskich obowiązków w zespole?
M: Przeważnie jest tak, że przynoszę na próbę jakiś riff czy schemat utworu, a następnie na próbie każdy z zespołu dodaje coś od sobie, chłopaki nie za bardzo akceptują moje gotowe już kawałki (śmiech). Ogólnie – praca kolektywna: jest pomysł i wspólnie pracujemy nad nim.  Czasem pomysł na jakiś fragment rodzi się dopiero podczas wspólnego, długiego grania. Często zdarza się tak, że podczas wspólnego grania z pierwotnego pomysłu nie zostało już nic. Co nie oznacza, że utwór po drodze nie przeistoczył się w coś lepszego, niż był w pierwotnie (śmiech).

b: To jako kompozycyjny pomysłodawca wszystkich kawałków zespołu przyznaj się, który najbardziej Ci się podoba?
M: Hm, trudne pytanie. Ogólnie ciężko się słucha własnej muzyki. To nie jest tak, że jadę sobie autkiem, włączam własną muzykę i słucham jej z przyjemnością. Raczej zauważam jej mankamenty, słyszę wszystkie te miejsca, w których mogliśmy zagrać lepiej. Nie jest się obiektywnym, nie ma się dystansu  wobec własnej twórczości.  Jasne, że pewne kawałki lubię grać bardziej niż inne, ale są też piosenki które bardzo lubię, a nie lubię ich grać (śmiech). Takim przykładem jest choćby utwór „X” – super kawałek według mnie, ale nie specjalnie dobrze mi się go gra.

b:  Za warstwę tekstową waszych piosenek w całości odpowiada Bartek Matuszek?
M: Tak, on jest naszym tekściarzem. Tylko do jednego utworu na płycie Bartek nie napisał tekstu – chodzi  o kawałek „Jadę po chleb”, do którego słowa napisał nasz były basista (Maciek).

b: Utwór „Jazzy” jest jednym z ciekawszych tekstowo na płycie. Możesz opowiedzieć skąd pomysł na ten przewrotny tekst? 
M: Nawiasem mówiąc „Jazzy” to jeden z tych kawałków, na które najlepiej reaguje publiczność na koncertach.  „Jazzy” opowiada o naszym pierwszym koncercie. Graliśmy próbę i ktoś rzucił myśl, że w klubie Rura we Wrocławiu jest jam session i moglibyśmy tam pójść i zagrać. Mieliśmy wtedy chyba tylko ze 3 kawałki, ale spakowaliśmy instrumenty i stwierdziliśmy, że jak jest okazja wejścia na scenę w Rurze, to zagramy. Przed nami grał wtedy Tadeusz Nestorowicz ze swoim bandem. Już mieli nas wpuścić na scenę, ale stwierdzili, że jeszcze jeden kawałek zagrają. W końcu stwierdzili: dobra, chłopaki wchodźcie. No to jesteśmy na scenie, stroimy instrumenty, perkusista już odlicza do pierwszego utworu: raz dwa… i nagle słyszymy: "Stop! stop! przestańcie! Wiecie co, bo przyjechał do nas wokalista King Crimson (Gordon Haskell)...". I Nestorowicz i jego świta stwierdzili, że tu jakiś młody zespół nie może grać jak taka wielka gwiazda przyjeżdża, więc kazali nam zejść i się wynosić (śmiech). A na scenę wszedł Tadeusz Nestorowicz i ponownie odgrywał swoje "szlagiery". No więc wróciliśmy do salki prób i za chwilę mieliśmy już gotowy kawałek „Jazzy” (śmiech).

b: Zostając jeszcze przez chwilę w temacie – może przy okazji rozszyfrujesz kilka innych tytułów z waszej płyty?
M:  Ogólnie do tytułowania kawałków inspirują nas różne rzeczy. Na przykład tytuł „Mokre myśli” nie ma nic wspólnego z tekstem piosenki – po prostu tytuł został jeszcze po starym utworze, który razem napisaliśmy wszyscy na próbie, a później Bartek napisał do niego nowy, dosyć absurdalny tekst (śmiech). Z kolei „Hiszpan” – to raczej wynik fascynacji Bartka śpiewającym po hiszpańsku wokalistą Mars Volta (Cedric Bixler-Zavala). Bartek zresztą na próbach też często imprezuje sobie po hiszpańsku (śmiech). Tytuł „181” (pierwszy kawałek na płycie) wziął od metronomowego tempa, w jakim kawałek jest grany. Za to np. tytuł „Podstawówka” ma zdecydowanie związek z samym tekstem. Podobnie zresztą utwór „X” (iks, nie rzymskie dziesięć). 

b:  To czego życzć NadmuHom w 2011 roku?
M:  Znalezienia wydawcy – to po pierwsze. Po drugie – dużo koncertów. I po trzecie – dużo koncertów z okazji znalezienia wydawcy (śmiech)

rozmawiał: bloom 

O nich będzie głośno...(NadmuHy)

4871 / (luty-kwiecień 2011)

Marcin Kąkalec (NadmuHy)
                         NadmuHy


Istnieją już 5 lat i mają na koncie sporo festiwalowych sukcesów, m.in. zwycięstwo na Wrocławskim Festiwalu Form Muzycznych (2006), zwycięstwo na Otwartej Scenie Muzycznej w Siemianowicach Śląskich (2006), a także zdobycie Pucharu Prezydenta w Legnicy (2007) oraz występ live w Ogródku Trójki (2008). Cały czas koncertują, mówi się o nich jako o „jednym z najbardziej oryginalnych projektów na dolnośląskiej scenie muzycznej”. Ostatnio zmienili nazwę i przymierzają się do płytowego debiutu. Aha, i najważniejsze. Nazywają się NadmuHy. Przez samo „h”.

Niektórzy porównują ich do Mars Volty i At The Drive-In, jeszcze inni do Red Hot Chili Peppers. Sami o sobie mówią: "gramy muzykę alternatywną, stawiamy na własny styl, chcemy, żeby muzyka NadmuH brzmiała jak NadmuHy". Nie grają coverów – mają repertuar  w 100%-tach autorski. Ich koncerty mają formę otwartą – bywa, że rozrastają się w zupełnie nieprzewidywalnych kierunkach i rozmiarach. Materiał ogrywany na żywo od lat został w końcu ujęty w formę płytowego debiutu. Na czym koncentrują się obecnie?


Marcin Kąkalec (gitarzysta i lider zespołu):  Jesienią 2010 własnym kosztem wyprodukowaliśmy naszą pierwszą płytę „Muhy”.
Obecnie koncentrujemy się na znalezieniu wydawcy:  jak będziemy mieli produkt, to ruszamy w trasę żeby go promować. Zależy nam na tym, aby grać w klubach materiał, który znalazł się na płycie, dlatego chcemy najpierw ją wydać, a następnie ogrywać na koncertach. Cały czas ciężko pracujemy na próbach, pojawiają się też nowe kompozycje, które będziemy stopniowo włączać do materiału koncertowego.

„Muhy”
zostały nagrany we Wrocławskim studiu Fonoplastykonu. Zawierają 10 kompozycji, w sumie ponad 40 minut muzyki. O jej wysoki poziom produkcyjny zadbali Marcin Bors i Andrzej „Gienia” Markowski. Jak NadmuHy wspominają pracę nad płytą?
Marcin Kąkalec: Rewelacja! Zupełnie inny świat. Podejście do muzyki, do czasu, do realizacji, do nagrywania jest w 100% profesjonalne. Andrzej i Marcin nie tylko zresztą dali z siebie 100%, ale także wycisnęli z nas wszystko co najlepsze. Nie było żadnego kopiowania już raz nagranych fragmentów – zagraliśmy całość na żywo. Powierzyliśmy producentowi nasze kawałki, zaufaliśmy mu co do wyboru piosenek – i nie żałujemy.

Przyznają też, że płyta „Muhy” to duży progres w stosunku do wydanego w 2007 roku demo „Samotna krowa”. NadmuHy się zmieniają. Także w nazwie mała korekta - niedawne Muhy przekształciły się w NadmuHy:
Marcin Kąkalec:
Długo dojrzewaliśmy do decyzji o zmianie nazwy, aż w końcu zdecydowaliśmy się na NadmuHy. Chcieliśmy aby nowa nazwa nawiązywała jakoś do poprzedniej,  a jednocześnie wskazywała, że NadmuHy to płynne rozwinięcie Muh i nasz kolejny krok do przodu.

Kontynuacji i rozwój w jednym? Obecny skład NadmuH tworzą:
Marcin Kąkalec (gitara), Bartek Matuszczyk (wokal), Michał Skwirowski (perkusja) oraz Jacek Furyj (bas). Nowy rok zaczyna się dla nich koncertowo: w samym styczniu czekają ich cztery występy w czterech różnych miejscach w Polsce. Wrocławska publiczność będzie mogła ich usłyszeć 18-tego stycznia w klubie Liverpool.  Czego życzą sobie NadmuHy na 2011 roku?
Marcin Kąkalec: Znalezienia wydawcy – to po pierwsze. Po drugie – dużo koncertów. I po trzecie – wielu koncertów z okazji znalezienia wydawcy (śmiech).

bloom