wtorek, 8 listopada 2011

Recenzje: João - Rocks (2011)

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)


João - Rocks (2011)
W tym miejscu mam napisać o debiutanckiej płycie João zatytułowanej „Rocks”, której premiera miała miejsce zaledwie kilka dni temu, 24. października. Noszę się z tym zagadnieniem już dobry tydzień i ciągle zastanawiałam się, od czego ten tekst, który powinien być krótką recenzją, rozpocząć. Powodem tego dumania jest zapewne fakt, że zawartość krążka wpłynęła na mnie w sposób, skłaniający do osobistych przemyśleń. Tych samych, które  dla pochodzącego z Portugalii João, były inspiracją w pracy nad „Rocks”. O ludziach, którzy są wokół, historiach, które się z nimi wiążą, ich problemach, przyjaźni, jej postrzeganiu oraz jej wartości w dzisiejszym świecie. O dążeniu każdego z nas do zaznania satysfakcji, czy szczęścia i tego co się na ten stan składa lub składać może. O doświadczeniach, z których większość tak wiele uczy i weryfikuje. Najsilniej przemawia przeze mnie myśl, że doczekaliśmy czasów, w których normalność i naturalność są czymś wyjątkowym. I taka jest płyta artysty. Naturalna, nastrojowa, pełna prawdziwych emocji, dokładnie przemyślana. Wyjątkowa. Na „Rocks” znajduje się dziesięć subtelnych, rockowo – popowych, balladowych kompozycji napisanych przez João, wspomaganego przez gitarzystę Wojciecha Orszewskiego (znanego z Digit All Love, Nat Queen Cool, czy projektu „Sprawca” Bartosza Porczyka). Melodyjne, pięknie zaśpiewane (głos João może kojarzyć się z barwą Rufusa Wainwrighta czy Jeffa Buckley’a), bardzo klimatyczne.

João de Sousa od ponad 6 lat żyje i tworzy we Wrocławiu. Funkcjonował w wielu lokalnych projektach muzycznych. Najbardziej kojarzony jest z eksperymentalnym Pensao Listopad. W 2010 roku gościnnie wystąpił na płycie "Sova" zespołu Mikromusic oraz na ostatniej płycie Smolika. Jak mówi: "Często ludzie nie są na tyle silni, by zaakceptować swoją słabość. Jednak w mojej muzyce to właśnie ta słabość może stać się siłą." Szczerze życzę temu artyście, by jego płyta z siłą, a najlepiej impetem wkroczyła do serc słuchaczy, na listy przebojów stacji radiowych i na półki w sklepach. Bo w pełni na to zasługuje.
Ola Guła

Warto odwiedzić: X Wrocław Industrial Festival

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)



W dniach 10 – 13. listopada 2011 we X Wrocław Industrial Festival – największa impreza poświęcona muzyce industrialnej w tej części Europy. Arkadiusz Bagiński i Maciej Frett (Job Karma) – organizatorzy Festiwalu, zgodzili się opowiedzieć nam o jego kulisach.

Andrzej Mazur: Przed nami dziesiąta odsłona Wrocław Industrial Festiwal. W ramach tegorocznej edycji zobaczymy we Wrocławiu ponownie szeroki wachlarz industrialnych gwiazd. Oprócz tego, że jesteście organizatorami imprezy, jesteście też (czy przede wszystkim) fanami gatunku. Na które występy czekacie najbardziej jako miłośnicy  sceny?
Maciej Frett: Bycie pasjonatem tej muzyki leżało u podstaw tego, że ponad 10 lat temu powołaliśmy do życia ten festiwal. Pokonywanie setek kilometrów, by zobaczyć występ ulubionego wykonawcy, było fajną przygodą, ale w pewnym momencie uświadomiliśmy sobie, że przecież można tych wykonawców zaprosić tu, do Wrocławia, przybliżając ich zarazem polskim fanom. Niestety - bycie organizatorem takiego przedsięwzięcia ma ten minus, że pracy przy nim jest taki ogrom, a poziom stresu podniesiony do maksimum, że nie pozostaje zbyt wiele momentów podczas festiwalu by w skupieniu obejrzeć występ ulubionego wykonawcy. Zwykle czynię to dopiero po festiwalu „na spokojnie” oglądając materiały video w zaciszu domowym (śmiech). Jednakże podchodząc z pozycji fana gatunku w tym roku zdecydowanie byłyby to koncerty reaktywowanego po 17 latach klasyka industrialu, funk-new wave i Electro Body Music - CLOCK DVA oraz audiowizualnego projektu z pogranicza nauki i sztuki, jakim jest T.A.G.C. Oba zespoły uwielbiam od lat i nie ukrywam, że są też źródłem inspiracji dla twórczości naszej macierzystej formacji: Job Karma. Nad ich zaproszeniem pracowałem od 4 lat, w końcu się udało. Dużą satysfakcją jest stwierdzenie, iż to nie czynnik finansowy zaważył na ich decyzji, tylko fakt, iż leader obu formacji - Adi Newton po prostu bardzo chciał zagrać na naszym festiwalu, o którym słyszał wiele dobrego.

AM: Festiwal przez dziesięć lat istnienia przeszedł szereg faz rozwoju, co najistotniej zmieniło się w kontekście poprzednich edycji?
MF: Na początku festiwal robiony był wyłącznie za własne oszczędności. Pierwszym poważnym impulsem do rozwinięcia skrzydeł była dotacja, skromna, ale jakże ważna, od Gminy Wrocław. Wtedy też przenieśliśmy główne wydarzenia koncertowe do klimatycznej Sali Gotyckiej przy ul. Purkyniego, która stała się już nieodłącznym miejscem kojarzonym z WIF. Na przestrzeni tych lat koncerty i wydarzenia związane z WIF odbywały się w większości instytucji wrocławskich kojarzonych z awangardą, jak choćby: Firlej, BWA Awangarda, WRO, CRK, Galeria Entropia, Browar Mieszczański.
W tym roku, dla odmiany, koncert inauguracyjny odbędzie się np. w Katedrze Św. Marii Magdaleny przy ul. Szewskiej. W warstwie artystycznej festiwal aktualnie jest  mocno eklektyczny stylistycznie.
O ile na początku pewne edycje były zdominowane przez dark ambient, inne przez noise, czy Rhytmn Industrial, tak obecnie od kilku lat kreujemy sytuację, kiedy na jednej scenie występują po sobie wykonawcy z tak odległych stylistyk jak Old School Industrial, Ambient, Noise, Neo Folk, Electro Body Music, Rhythmn Industrial, Avantgarde, Power Electronics czy klasycy Cold Wave i Post Punk. Festiwal stał się marką rozpoznawalną na całym świecie wśród fanów tej muzyki, których grono na przestrzeni  10 lat mocno się poszerzyło, obecnie większość publiczności stanowią obcokrajowcy, którzy niejednokrotnie listopadowy weekend we Wrocławiu traktują jako obowiązkowy coroczny wyjazd.

AM: Elementy synth popu zdają się przeżywać w dzisiejszej alternatywie osobliwą formę odrodzenia. Czy obecność Clock DVA i Absolute Body Control jest bardziej ukłonem w stronę nowofalowej klasyki końca lat siedemdziesiątych czy nawiązaniem do aktualnych trendów muzycznych?
MF: Jedno i drugie. Grupy, które wspomniałeś, tworzyły podwaliny pod współczesną muzykę elektroniczną, są niejako jej pionierami i wizjonerami. Poza tym znowu nagrywają płyty i występują na żywo i to w jakim stylu! Nie mogło ich zabraknąć u nas.

AM: Podobno ponad połowa publiczności WIF to fani zza granicy. Czy podróżując po europejskich festiwalach rozpoznajecie sporo twarzy z wrocławskiego festiwalu?
Arkadiusz Bagiński: W tym roku w ramach projektu Job Karma byliśmy zapraszani min. do  Paryża, Drezna, czy Sheffield, zwiedziliśmy dziesiątki miejsc w całej Europie. Czasami są to pojedyncze koncerty, a czasami większe festiwale. Zazwyczaj na koncertach dostrzegamy nieznane nam osoby, które pojawiają się w koszulkach festiwalowych WIF. Jest nam zawsze z tego powodu bardzo miło. Z wieloma osobami przyjaźnimy się i spotykamy w różnych częściach kontynentu. Na nasz ostatni koncert w Paryżu, gdzie prezentowały się tylko polskie projekty, dotarli nasi przyjaciele z Londynu, Holandii czy z innych rejonów Francji. Oczywiście te kontakty nawiązywane są też wśród samej publiczności, a my staramy się również promować polska scenę, kojarząc inne zespoły z wydawcami, dziennikarzami czy promotorami.

AM: Oprócz tego, że wasz festiwal promuje na arenie międzynarodowej Wrocław, promuje też polskie projekty, których w listopadzie nie zabraknie we Wrocławiu. Job Karma koncertuje po Europie już od lat, aktualnie nagrywa płytę z angielskim wirtuozem skrzypiec Matt'em Howden'em, znanym szerzej jako Sieben. Obecny na ostatniej edycji projekt Vilgoć ma na koncie split z czołówką światowego Power Electronics, zaś Astrid Monroe wydany materiał z Genesisem P-Orridge. W tym roku zobaczymy też projekt Magic Carpatians, który niewątpliwie zdążył ugruntować sobie solidną pozycję za granicą. Czy promocja krajowych dokonań jest dla was ważnym założeniem festiwalowym?
AB: Z racji naszego uczestnictwa w wielu projektach festiwalowych, wyjazdach i kontaktach, które w dobie internetu są bardzo ułatwione, docieramy i odkrywamy wiele interesujących polskich grup czy indywidualności. Jako promotorzy przywiązujemy bardzo dużą wagę do tego, aby nasze rodzime projekty mogły pojawić się i zaprezentować międzynarodowej publiczności. Wielu artystów zza granicy bywa pod wrażeniem dokonań niektórych  wykonawców z Polski. Cieszymy się z tego i staramy pomagać jak możemy w kontaktach. Czasami nie mamy możliwości, aby w trakcie jednej edycji zaprezentować szerszą propozycje rodzimych twórców. Czasami też musimy zadbać o odpowiedni dobór stylistyczny. Na szczęście oprócz Wrocław Industrial Festiwal współorganizujemy inne wydarzenia, gdzie staramy się poszerzać ofertę wrocławskiej sceny muzycznej. Wrocław Industrial Festiwal  dla wielu naszych gości przyjeżdżających do Polski jest najbardziej rozpoznawalną marką jeśli chodzi o awangardę w tej części Europy, a to nas jako organizatorów do czegoś zobowiązuje.

Rozmawiał: Andrzej Mazur


Tego słucham: Kostas Georgakopulos

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

fot. Aneta Kajszczak
Kostas Georgakopulos, dyrektor Avant Art Festival, opowiada o swoich 10 najważniejszych artystach:















1. Naked City
Usłyszałem ich  po raz pierwszy gdzieś około 1995, może 1996 r. zachęcony poznanym niewiele wcześniej Johnem Zornem, założycielem i leaderem Naked City. W skład tego zespołu wchodziły tak ważne postaci współczesnej awangardy i post jazzu jak Fred Frith, Bill Frisell, Wayne Horwitz, Joey Baron. Ta piekielna fuzja i mix jazzu, awangardy, muzyki pop, muzyki współczesnej, grindcore’u była czymś tak świeżym, odkrywczym i totalnie witalizującym, że śmiało powiedzieć mogę, iż to właśnie ten zespół ukształtował moje gusta muzyczne i wskazał drogę do mojej własnej tożsamości artystycznej. Znajdujący się w składzie zespołu japoński wokalista Yamatsuka Eye pokazał jak ekspresja wokalna może wpłynąć na formę kompozycyjną, nadać kontekst i formować aranż na nieznany mi wcześniej sposób. Uwielbiam go do dzisiaj, Mike’a Pattona zresztą też.
Naked City to gwałt, mrok, piękno i energia. Nic dziwnego, że Michael Hanneke wykorzystał ich muzykę jako ścieżkę dźwiękową do Funny Games. Uff, ciarki przechodzą.

2. Captain Beefheart czyli Don Glen Vliet
To zmarły niedawno muzyk amerykański; twórca i lider Captain Beefhart And His Magic Band - jednej z najważniejszych formacji muzycznych XX wieku. Jego twórczość to kilkanaście płyt  wydanych pomiędzy 1967 a 1981 rokiem. Najsłynniejsza z nich, będąca kanonem współczesnej muzyki popularnej (sic!), to wydana w 1969 r. „Trout Mask Replica”. Jest to też jedna z kilku najbardziej unikalnych wypowiedzi muzycznych XX wieku. Don Glen Vliet to przyjaciel Franka Zappy, mojego kolejnego ulubionego twórcy, którego szalona, bezkompromisowa muzyka potwierdza, że sztuka szuka i kocha twórców niezwykłych, uciekających od matryc. Taka też jest muzyka Captain Beefhart - to połączenie surowego bluesa oraz awangardy jazzowej.  Do tej pory jest to dla mnie jeden z najwspanialszych głosów w historii.

Iannis Xenakis
Xenakis to grecki kompozytor muzyki współczesnej, początkowo był pod wpływem twórczości  A. Honeggera, D. Milhauda i O. Messiaena, ale bardzo szybko stworzył swój własny, autonomiczny język, w którym łączył proces komponowania z modelowaniem matematycznym, procesami stochastycznymi i teorią gier. Iannis Xenakis miał bardzo duży wpływ na rozwój współczesnej muzyki elektronicznej. Kompozytorami powołującymi się na związki ze stylem kompozytorskim Xenakisa są m.in. Krzysztof Penderecki, Zbigniew Karkowski, Elliot Goldenthal i Toru Takemitsu. W jego twórczości zaskakują przede wszystkim przejrzystość i precyzja przy jednoczesnym jasnym przekazie, co ułatwia odbiór jego muzyki.

4. Miles Davis
Nie chcę i nie potrafię o nim pisać, oceniając czy opisując jego twórczość. Powiem tylko, że moje ulubione płyty to „Bitches Brew” i „On the Korner”, a On sam w niezwykły sposób wyznaczał kanony i kierunki w muzyce. Wpływ Davisa na całą sztukę XX wieku jest ogromny, to nie tylko osobowość twórcy, ale również kreatora i moderatora konkretnych postaw.






5. The Birthday Party
The Birthday Party to australijski zespół z początku lat osiemdziesiątych. To niesamowite jak tak młodzi wówczas artyści w niewiarygodny, dojrzały i nowoczesny sposób połączyli w swojej muzyce rock, free jazz, punk rock, psychodelię oraz blues z dorzecza Missisipi. To był  mroczny i bardzo esencjonalny przekaz, pełen poruszającej dramaturgii. Wydaje się, że zespół w najwspanialszy sposób udowodnił swoje mistrzostwo na  krążku „Prayers on Fire”.  Wpływ Nicka Cave'a, ale i muzyki całego zespołu był wtedy na mnie ogromny. To nie tylko niezwykle ekspresyjny wokal, ale również bardzo ciekawa gra sekcji oraz oryginalne brzmienie i technika gry gitarzysty Birthday Party  - Rowlanda S. Howarda.

6. Jan Sebastian Bach
Przytoczę tu anegdotę usłyszaną na filmie o słynnym rosyjskim wiolonczeliście Mścisławie Rostropowiczu. Zapytany o najważniejszego i najwspanialszego dla niego kompozytora, po długim namyśle ( to pewnie po to, żeby odnaleźć właściwe słowa), odparł, że Bach i że jego muzyka jest jak niebo - trudno o bardziej trafne określenie. Ten wielki mistrz muzyki polifonicznej i kontrapuktowej jednocześnie, komponował niezwykle piękną muzykę, która do dzisiaj wzrusza i zadziwia siłą, mądrością i niezwykłą strukturą kompozycyjną, jednocześnie prostą i niezwykle skomplikowaną. Fugi Bacha  - cóż można więcej pisać…



7. Fredrik  Thordendal's  Special Defects  "Sol Nigger Within"
Pod tą nazwą Fredrik Thordendal, gitarzysta dla mnie najlepszej metalowej kapeli na świecie, wydał  w 1997 r. jedyny jak dotąd album solowy pod nazwą "Sol Niger Within" - szalone, ale niezwykle fascynujące ujście dla muzycznego obłędu.  "Sol Niger Within" to de facto jeden utwór składający się z ponad 20 części, wypełnionych dziwacznymi tekstami i równie dziwaczną muzyką, oscylującą wokół thrash metalu, grindcoru, awangardy i jazzu.  Za tę jazzowość odpowiedzialny był cudowny szwedzki perkusista Morgan Agren.  W solowych  partiach gitarowych Fredrika można się doszukiwać wpływu  Allana Holdswortha , gitarzysty stylu fusion, ale przyznać trzeba, że szwedzki muzyk w niezwykły sposób wykorzystał tę dziwaczność fusion w swojej wściekłej i ekspresyjnej muzyce. „Sol Nigger Within” to niezwykłe brzmienie wszystkich instrumentów i wspaniała końcowa aranżacja, kościelne organy, instrumenty dęte. A to wszystko oblane sosem matematycznego, eksperymentalnego materiału. Dla mnie jest to najważniejsza płyta metalowa, może rockowa w życiu.


8. Cypress Hill
Cypress Hill ma swój charakterystyczny styl od samego początku działania, czyli od końca lat 80-tych;  łączą hip-hop z muzyką alternatywną, muzyczne podkłady Muggsa z domieszką funky i hardcore'u oraz z ciężkim, przytłaczającym klimatem. Ogromnym walorem grupy są dwaj MC’s:  B -Real oraz Sen-Dog, wspaniale się uzupełniający - wysokie, nosowe rymy B-Reala kontrastują z niskim, "zadymionym" głosem Sen-Doga. Ich płyty z lat 90-tych to dawka wspaniałych kompozycji,  pełnych groov’u i pulsu,to bardzo eklektyczne podkłady, często psychodeliczne, natomiast  partie wokali  zadziwiają do dzisiaj , to absolutny top hip-hopowego rymowania.

9. Peaches

Po prostu Peaches. Kanadyjska artystka, od wielu lat rezydująca w Berlinie, uznana za królową nurtu electropunk, muzycznie eksplorująca nową elektronikę, ale również bardzo śmiało wkraczająca w sferę świadomości społecznej, równouprawnienia, a przede wszystkim walki o seksualność; kwestionująca w swoich tekstach podział na płeć. Peaches to również artystka totalna, bardzo performatywna, co tylko zwiększa wartość jej muzyki.





10. Gill Scott Heron
Zadebiutował  albumem "Small Talk at 125th and Lenox" z 1970 r. Na płycie znalazły się utwory z mocnym polityczno-społecznym przesłaniem - artysta  krytykował konsumpcjonizm bogactwa i ignorancję klasy średniej, homofobię oraz ogólną nietolerancję. Jego twórczość to połączenie bluesa, soulu, funku, jazzu i hip hopu. Chciałbym jednak napisać o bardzo ważnej dla mnie, niestety jego ostatniej autorskiej płycie „I'm New Here” z 2010 r.
Ten pierwszy od 16 lat nowy materiał Gila to po prostu wstrząsające i piękne jednocześnie połączenie bluesa, soulu i funku z nowymi brzmieniami elektronicznymi, czasami wręcz w stylu trip-hopowym. Ten eklektyzm dźwiękowy nadał płycie wyjątkowego wymiaru. Wielkim  walorem jest głos Gilla – czarny i zniszczony, z delikatnym, precyzyjnie zaaranżowanym elektronicznym podkładem . Me And The Devil – to chyba najpiękniejsza dla mnie piosenka ostatnich lat - cover klasyka Roberta Johnsona,  w którym zużyty głos Herona wciąż nosi ślady dawnego piękna i siły, a świetny beat rewelacyjnie go podkreśla.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Rozmowa z Andrzejem Kosendiakiem

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

fot. Ł. Rajchert

Smakowanie muzyki – wywiad z Andrzejem Kosendiakiem, Dyrektorem Generalnym Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans



Piotr Matwiejczuk: Mapa festiwalowa w Polsce jest coraz gęstsza. Powstają nowe imprezy wyspecjalizowane w poszczególnych gatunkach, stylach czy kręgach wykonawczych. Jak widzi pan na tym tle miejsce Wratislavii? W jakim stopniu program tegorocznego Festiwalu jest ucieleśnieniem pana wizji i spełnieniem pana marzeń?
Andrzej Kosendiak: U swoich źródeł Festiwal miał konkretne założenia, opisane zresztą przez Andrzeja Markowskiego. Ale w swojej historii często odchodził od nich dość daleko. Mam poczucie, że te edycje, które przygotowywaliśmy z Paulem McCreeshem, są bliskie pierwotnej myśli, która legła u podstaw Wratislavii. Jednocześnie jest to dziś Festiwal zupełnie inny, ponieważ odbywa się w innym otoczeniu. Kiedyś był samotną wyspą i przez wiele lat – w czasach, kiedy wyjazdy za granicę i docieranie do nagrań było bardzo trudne – był niemal jedyną okazją, by podziwiać artystów światowego formatu. Wtedy mieliśmy tutaj wszystkich największych, i są oni obecni także dziś. To prawda, że konkurencja jest coraz większa. Chociażby festiwal Chopin i jego Europa, który w tym roku zainaugurowała orkiestra naszej Filharmonii. Bardzo cieszę się z tego, że w Polsce jest tyle tak znakomitych festiwali. To znaczy, że w końcu jest u nas normalnie. Sytuacja, w której istniało jedno miejsce, do którego wszyscy pielgrzymowali jak do Mekki, była niemożliwa do utrzymania. Ale jest to, oczywiście, wyzwanie dla Wratislavii.

PM: I właśnie w takich warunkach Festiwal musi się czymś wyróżnić, musi mieć własny profil, być niepowtarzalny. Mam wrażenie, że na początku zdefiniował tę odrębność Wratislavii Andrzej Markowski pisząc o „actus oratoricus dziejącym się we Wrocławiu”. Warto pamiętać, że w swojej słynnej Inwokacji nie ograniczył się do muzyki dawnej, która w pewnym okresie Festiwal zdominowała.
AK: Andrzej Markowski był przecież wybitnym dyrygentem, który dokonał wielu prawykonań utworów chyba wszystkich najwybitniejszych polskich kompozytorów. Ten Festiwal miał pokazywać muzykę wokalną, nie zawężając jej do żadnego rodzaju wykonawstwa czy epoki historycznej. Długo rozmawialiśmy na ten temat z Paulem McCreeshem i nigdy nie spotkałem się z najmniejszym oporem z jego strony w zaakceptowaniu tej formuły. W tym roku mieliśmy i repertuar średniowieczny, a nawet liturgiczny, i utwory nowe, zamówione u Pawła Szymańskiego i Pawła Łukaszewskiego. To pokazuje, że muzyka jest jednością, a na Festiwalu chodzi o smakowanie tej muzyki, która współistnieje ze słowem, o celebrację śpiewu solowego, chóralnego i gatunków wokalno-instrumentalnych. Podoba mi się też pomysł Paula na solowe recitale instrumentalne, bo przecież „śpiew” instrumentu solowego jest idei Wratislavii bardzo bliski. A więc to, co powoduje, że ten Festiwal nadal jest mocny i nadal ma swoich zagorzałych wielbicieli, to nie tylko artyści, a także formuła. Cieszę się, że melomani dostrzegają nie tylko największe gwiazdy.

PM: Cenną i chyba bliską zamysłom Markowskiego ideą Wratislavii są także projekty przygotowywane specjalnie na Festiwal. 
AK: Ten element bardzo mocno wyeksponował Paul McCreesh. Dzięki temu nie jest to tylko Festiwal gwiazd, które przyjeżdżają na chwilę, a następnego dnia po koncercie już ich nie ma. Choćby Pieter Wispelwey, który nie tylko zagrał swoje recitale, lecz także wziął udział w koncercie muzyki polskiej (wykonał Grave Lutosławskiego), czy Nicholas Daniel, który również miał swój recital, ale jednocześnie prowadził warsztaty dla młodych muzyków, członków Orkiestry Festiwalowej. Wspólne projekty zespołów McCreesha, Chóru Filharmonii Wrocławskiej i Orkiestry Festiwalowej – to prawdziwy dialog artystyczny. Tak przygotowywany był Eliasz Mendelssohna, najpierw wykonywany na Promsach, potem nagrywany (mam nadzieję, że już niedługo ukaże się kolejna nasza płyta), a następnie prezentowany na Wratislavii. To owoc konkretnej współpracy artystów. Bardzo chcemy, żeby Wratislavia nie była jedynie serią koncertów importowanych gwiazd, ale by dawała możliwości współpracy i realizowania takich projektów, których gdzie indziej artyści nie byliby w stanie zrealizować.

PM: To, co szczególnie zwróciło moją uwagę w programie tegorocznego Festiwalu, to potężna dawka muzyki średniowiecza i renesansu. W Polsce dawno czegoś takiego nie było… 
AK: Moim zdaniem Festiwal w poszczególnych edycjach powinien dawać okazję obcowania z wybranym okresem historii muzyki. Niedawno mieliśmy na przykład brytyjską edycję. Odezwały się wtedy głosy krytykujące McCreesha. Dziś mam jeszcze mocniejsze poczucie, że była to niepowtarzalna okazja do poznania tego repertuaru. Któż jeśli nie Brytyjczyk ma nam pokazywać to, co istotne w historii i teraźniejszości kultury muzycznej swego kraju. Myślę, że większy nacisk kładziony na daną epokę, obszar geograficzny lub stylistyczny jest bardzo pożądany. Na przykład w przyszłym roku będzie dużo muzyki Bacha, w tym jego Pasje. Dzięki temu publiczność festiwalowa ma okazję wejść w ten specyficzny świat, który wielu słuchaczom jest wciąż odległy. Chcieliśmy, by muzyka średniowiecza przedstawiona była szerszej publiczności, a nie tylko ludziom już nią zafascynowanym.

PM: Obok repertuaru najdawniejszego mamy ten najnowszy – zamówienia kompozytorskie. 
AK: Jestem bardzo zainteresowany kontynuacją tego wątku, a nawet jego rozwojem. Jest on zresztą obecny nie tylko przy okazji Wratislavii. Wszystkie wrocławskie zespoły stale zamawiają utwory. To praktyka niemal codzienna. Chcemy dawać kompozytorom możliwość pisania dzieł na konkretne zamówienia. Tak rozumiemy obowiązki, jakie spoczywają na instytucji muzycznej. Chodzi przecież nie tylko o wykonywanie repertuaru popularnego, na który zawsze sprzedamy bilety, lecz także inspirowanie twórców. Mamy też inne festiwale, na które zamawiane są nowe utwory: Jazztopad, Musica Polonica Nova, Musica Electronica Nova.

Rozmawiał Piotr Matwiejczuk (Polskie Radio)

Recenzje: Obscure Sphinx - Anesthetic Inhalation Ritual (2011)

4871 Nr 6 (listopad-grudzień) 2011

Obscure Sphinx - Anesthetic Inhalation Ritual
(2011)


Mimo, że ten zespół ma tyle wspólnego z Wrocławiem, że zdarzyło im się zagrać na firlejowej scenie przed NAO i Tides From Nebula, nie sposób nie zauważyć ich płytowego debiutu. Kto był na tym koncercie w Firleju, widział, że to jeden z tych przypadków, w których oprócz warsztatu i konkretnego pomysłu na muzykę, jest jeszcze coś takiego jak charyzma. W pokoncertowej recenzji napisałem wtedy zespołowi, że chcę to mieć na płycie. Fiat voluntas tua – i oto mamy Anaesthetic Inhalation Ritual – debiutancki album Obscure Sphinx.

A „to”, to 5 długich, rozbudowanych utworów (plus dwa krótsze), które niejeden muzyczny encyklopedysta chętnie zetykietował by jako post-metal. Nie bez racji zresztą – bo pełno w nich nastrojowego mroku, gitarowego ciężaru i ekspresyjnego growlu. Ten ostatni jest dziełem Wielebnej (Zofia Fraś) – ekspresywnego epicentrum grupy, przynajmniej w wydaniu koncertowym. Sprawdźcie na żywo, jak bardzo opętane, dzikie i niewokalne (to nie zarzut), są jej wokalizy, jak wyrazisty i złowrogo szamański jej sceniczny wizerunek. 

Anesthetic Inhalation Ritual jest zamachem na każdy przyzwyczajony do dźwiękowej rutyny organizm, inwazją na układ nerwowy, kompletnym zaanemtowaniem bezpańskiej uwagi. Być może jest coś rzetelnie odrealnionego w tej muzyce pełnej krzyku i złości, choć zupełnie realnym jest akurat fakt, że płyta Obscure Sphinx to jeden z najbardziej obiecujących polskich debiutów 2011 roku.

Łukasz Ragan

Recenzje: Rabastabarbar - Rabastabarbar (2011)

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

Rabastabarbar - Rabastabarbar
(2011)



Chociaż kroniki wspominają o roku 2004 jako dacie powstania zespołu, tak naprawdę najbardziej przełomowym momentem był rok 2008 – kiedy to za pośrednictwem portalu społecznościowego megatotal.pl (na którym to fani zespołów zbierają środki na wydanie ich płyty) udało się wydać singiel „Spacer Niesamotny”. Ale dopiero teraz, trzy lata później, możemy w końcu zrecenzować ich prawdziwy płytowy debiut.

Zespół, jak widać, nie kombinował zbyt długo z tytułem krążka („Rabastabarbar”) i całą energię skoncentrował wyłącznie na jego zawartości. I w zasadzie można - jeśli komukolwiek coś to powie – do tej zawartości dokleić etykietę: rock-reggae. Rzeczywiście niemało jest tu reggae’owych motywów, choć nie jest to do końca element determinujący muzyczny charakter całej płyty. Bo tak naprawdę trudno zaleźć jakiś jeden stylistyczny mianownik dla wszystkich kompozycji. No, może oprócz ekspresyjnego głosu wokalisty (Krzysztof Madej), czasem przypominającego w sposobie „zaciągania” końcówek Piotra Roguckiego (Coma). Muzycy przyznają, że „Rabastabarbar” jest wynikiem muzycznych zainteresowań każdego z nich. I to słychać. Czasem na pierwszy plan wysuwają się proste, rockowe zagrywki, czasem (no dobra, w sumie nawet często..) pidżamopornopodobne ska mrugnie do nas okiem (te przygrywki dęciaków..), innym razem mocniej zaakcentowane zostaje nawet funky, a momentami dominuje właśnie reggae. Na pewno utworom z „Rabastabarbar” nie można odmówić dynamiki, rockowej werwy, nierzadko ciekawych rozwiązań aranżacyjnych. Atutem płyty miały być także teksty – ambitniejsze od kojarzonej przeważnie z rockiem rzetelnej beztreści. Nie do końca zostałem o tym przekonany, może dlatego, że czasy licealnej metaforyki mam już  niestety za sobą. Ale i tu skądinąd, mimo czasem może zbyt nachalnej romantyki, można wyłowić jakąś ciekawą zabawę z rymem czy sympatyczne pogrywanie znaczeniem.

A tak przy okazji wśród tych 12 kompozycji składających się na „Rabastabarbar”,  udało się zespołowi dorobić kilku naprawdę przebojowych kawałków. Jak O dziewczynie, Pogoda podwodna, Fioletowe słońce, czy Poezja. To najlepsze momenty na płycie.

Łukasz Ragan

Recenzje: Michał Moc - "Emotions"

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

 Michał Moc - Emotions
(2011)


Michał Moc – kompozytor, akordeonista, pedagog, chluba muzyczna Wrocławia. Jego monograficzny album zatytułowany „Emotions” zwiera kompozycje orkiestrowe i akordeonowe w interpretacji zespołu Aukso pod batutą Marka Mosia, z udziałem kompozytora jako solisty. To zgrabnie utkany patchwork spuścizny polskich kompozytorów XX wieku i własnego stylu Moca. Efekt nie jest łatwy w odbiorze, ale wart trudu rozwikłania zagadek stylistycznych, jakie zadaje autor.

Tytuł wydawnictwa idealnie koresponduje z artystycznym credo Moca, który podkreśla, że w muzyce najbardziej interesują go emocje. I nie jest to bynajmniej żadna z form romantycznej narracji. Utwory pozostają nowoczesne, a uczucia w nich zawarte dalekie są od wzniosłości. By osiągnąć zaplanowany efekt, sięga do tradycji – przede wszystkim pełnego ekspresji i dramatyzmu polskiego sonoryzmu lat ’60. Słychać duchowe skojarzenia z wczesnymi dziełami Pendereckiego, pobrzmiewają również korelacje z Lutosławskim (zamiłowanie do aleatoryzmu kontrolowanego) i Andrzejem Krzanowskim (nie tylko przez użycie akordeonu, ale i przez temperaturę emocjonalną kompozycji). Jest tu miejsce na improwizację, szepty, zabawę szumami i szmerami akordeonu, „współpracę” z taśmą, burzliwe kulminacje i liryczne zadumy.

Nagrane utwory funkcjonują jak mailowe emotikony – dotykają emocji wprost, przywołując odpowiednie skojarzenie. Czy to nie wystarczająca zachęta dla współczesnego odbiorcy, by zmierzyć się ze światem Moca?
Marianna Zbyryt