wtorek, 8 listopada 2011

Recenzje: João - Rocks (2011)

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)


João - Rocks (2011)
W tym miejscu mam napisać o debiutanckiej płycie João zatytułowanej „Rocks”, której premiera miała miejsce zaledwie kilka dni temu, 24. października. Noszę się z tym zagadnieniem już dobry tydzień i ciągle zastanawiałam się, od czego ten tekst, który powinien być krótką recenzją, rozpocząć. Powodem tego dumania jest zapewne fakt, że zawartość krążka wpłynęła na mnie w sposób, skłaniający do osobistych przemyśleń. Tych samych, które  dla pochodzącego z Portugalii João, były inspiracją w pracy nad „Rocks”. O ludziach, którzy są wokół, historiach, które się z nimi wiążą, ich problemach, przyjaźni, jej postrzeganiu oraz jej wartości w dzisiejszym świecie. O dążeniu każdego z nas do zaznania satysfakcji, czy szczęścia i tego co się na ten stan składa lub składać może. O doświadczeniach, z których większość tak wiele uczy i weryfikuje. Najsilniej przemawia przeze mnie myśl, że doczekaliśmy czasów, w których normalność i naturalność są czymś wyjątkowym. I taka jest płyta artysty. Naturalna, nastrojowa, pełna prawdziwych emocji, dokładnie przemyślana. Wyjątkowa. Na „Rocks” znajduje się dziesięć subtelnych, rockowo – popowych, balladowych kompozycji napisanych przez João, wspomaganego przez gitarzystę Wojciecha Orszewskiego (znanego z Digit All Love, Nat Queen Cool, czy projektu „Sprawca” Bartosza Porczyka). Melodyjne, pięknie zaśpiewane (głos João może kojarzyć się z barwą Rufusa Wainwrighta czy Jeffa Buckley’a), bardzo klimatyczne.

João de Sousa od ponad 6 lat żyje i tworzy we Wrocławiu. Funkcjonował w wielu lokalnych projektach muzycznych. Najbardziej kojarzony jest z eksperymentalnym Pensao Listopad. W 2010 roku gościnnie wystąpił na płycie "Sova" zespołu Mikromusic oraz na ostatniej płycie Smolika. Jak mówi: "Często ludzie nie są na tyle silni, by zaakceptować swoją słabość. Jednak w mojej muzyce to właśnie ta słabość może stać się siłą." Szczerze życzę temu artyście, by jego płyta z siłą, a najlepiej impetem wkroczyła do serc słuchaczy, na listy przebojów stacji radiowych i na półki w sklepach. Bo w pełni na to zasługuje.
Ola Guła

Warto odwiedzić: X Wrocław Industrial Festival

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)



W dniach 10 – 13. listopada 2011 we X Wrocław Industrial Festival – największa impreza poświęcona muzyce industrialnej w tej części Europy. Arkadiusz Bagiński i Maciej Frett (Job Karma) – organizatorzy Festiwalu, zgodzili się opowiedzieć nam o jego kulisach.

Andrzej Mazur: Przed nami dziesiąta odsłona Wrocław Industrial Festiwal. W ramach tegorocznej edycji zobaczymy we Wrocławiu ponownie szeroki wachlarz industrialnych gwiazd. Oprócz tego, że jesteście organizatorami imprezy, jesteście też (czy przede wszystkim) fanami gatunku. Na które występy czekacie najbardziej jako miłośnicy  sceny?
Maciej Frett: Bycie pasjonatem tej muzyki leżało u podstaw tego, że ponad 10 lat temu powołaliśmy do życia ten festiwal. Pokonywanie setek kilometrów, by zobaczyć występ ulubionego wykonawcy, było fajną przygodą, ale w pewnym momencie uświadomiliśmy sobie, że przecież można tych wykonawców zaprosić tu, do Wrocławia, przybliżając ich zarazem polskim fanom. Niestety - bycie organizatorem takiego przedsięwzięcia ma ten minus, że pracy przy nim jest taki ogrom, a poziom stresu podniesiony do maksimum, że nie pozostaje zbyt wiele momentów podczas festiwalu by w skupieniu obejrzeć występ ulubionego wykonawcy. Zwykle czynię to dopiero po festiwalu „na spokojnie” oglądając materiały video w zaciszu domowym (śmiech). Jednakże podchodząc z pozycji fana gatunku w tym roku zdecydowanie byłyby to koncerty reaktywowanego po 17 latach klasyka industrialu, funk-new wave i Electro Body Music - CLOCK DVA oraz audiowizualnego projektu z pogranicza nauki i sztuki, jakim jest T.A.G.C. Oba zespoły uwielbiam od lat i nie ukrywam, że są też źródłem inspiracji dla twórczości naszej macierzystej formacji: Job Karma. Nad ich zaproszeniem pracowałem od 4 lat, w końcu się udało. Dużą satysfakcją jest stwierdzenie, iż to nie czynnik finansowy zaważył na ich decyzji, tylko fakt, iż leader obu formacji - Adi Newton po prostu bardzo chciał zagrać na naszym festiwalu, o którym słyszał wiele dobrego.

AM: Festiwal przez dziesięć lat istnienia przeszedł szereg faz rozwoju, co najistotniej zmieniło się w kontekście poprzednich edycji?
MF: Na początku festiwal robiony był wyłącznie za własne oszczędności. Pierwszym poważnym impulsem do rozwinięcia skrzydeł była dotacja, skromna, ale jakże ważna, od Gminy Wrocław. Wtedy też przenieśliśmy główne wydarzenia koncertowe do klimatycznej Sali Gotyckiej przy ul. Purkyniego, która stała się już nieodłącznym miejscem kojarzonym z WIF. Na przestrzeni tych lat koncerty i wydarzenia związane z WIF odbywały się w większości instytucji wrocławskich kojarzonych z awangardą, jak choćby: Firlej, BWA Awangarda, WRO, CRK, Galeria Entropia, Browar Mieszczański.
W tym roku, dla odmiany, koncert inauguracyjny odbędzie się np. w Katedrze Św. Marii Magdaleny przy ul. Szewskiej. W warstwie artystycznej festiwal aktualnie jest  mocno eklektyczny stylistycznie.
O ile na początku pewne edycje były zdominowane przez dark ambient, inne przez noise, czy Rhytmn Industrial, tak obecnie od kilku lat kreujemy sytuację, kiedy na jednej scenie występują po sobie wykonawcy z tak odległych stylistyk jak Old School Industrial, Ambient, Noise, Neo Folk, Electro Body Music, Rhythmn Industrial, Avantgarde, Power Electronics czy klasycy Cold Wave i Post Punk. Festiwal stał się marką rozpoznawalną na całym świecie wśród fanów tej muzyki, których grono na przestrzeni  10 lat mocno się poszerzyło, obecnie większość publiczności stanowią obcokrajowcy, którzy niejednokrotnie listopadowy weekend we Wrocławiu traktują jako obowiązkowy coroczny wyjazd.

AM: Elementy synth popu zdają się przeżywać w dzisiejszej alternatywie osobliwą formę odrodzenia. Czy obecność Clock DVA i Absolute Body Control jest bardziej ukłonem w stronę nowofalowej klasyki końca lat siedemdziesiątych czy nawiązaniem do aktualnych trendów muzycznych?
MF: Jedno i drugie. Grupy, które wspomniałeś, tworzyły podwaliny pod współczesną muzykę elektroniczną, są niejako jej pionierami i wizjonerami. Poza tym znowu nagrywają płyty i występują na żywo i to w jakim stylu! Nie mogło ich zabraknąć u nas.

AM: Podobno ponad połowa publiczności WIF to fani zza granicy. Czy podróżując po europejskich festiwalach rozpoznajecie sporo twarzy z wrocławskiego festiwalu?
Arkadiusz Bagiński: W tym roku w ramach projektu Job Karma byliśmy zapraszani min. do  Paryża, Drezna, czy Sheffield, zwiedziliśmy dziesiątki miejsc w całej Europie. Czasami są to pojedyncze koncerty, a czasami większe festiwale. Zazwyczaj na koncertach dostrzegamy nieznane nam osoby, które pojawiają się w koszulkach festiwalowych WIF. Jest nam zawsze z tego powodu bardzo miło. Z wieloma osobami przyjaźnimy się i spotykamy w różnych częściach kontynentu. Na nasz ostatni koncert w Paryżu, gdzie prezentowały się tylko polskie projekty, dotarli nasi przyjaciele z Londynu, Holandii czy z innych rejonów Francji. Oczywiście te kontakty nawiązywane są też wśród samej publiczności, a my staramy się również promować polska scenę, kojarząc inne zespoły z wydawcami, dziennikarzami czy promotorami.

AM: Oprócz tego, że wasz festiwal promuje na arenie międzynarodowej Wrocław, promuje też polskie projekty, których w listopadzie nie zabraknie we Wrocławiu. Job Karma koncertuje po Europie już od lat, aktualnie nagrywa płytę z angielskim wirtuozem skrzypiec Matt'em Howden'em, znanym szerzej jako Sieben. Obecny na ostatniej edycji projekt Vilgoć ma na koncie split z czołówką światowego Power Electronics, zaś Astrid Monroe wydany materiał z Genesisem P-Orridge. W tym roku zobaczymy też projekt Magic Carpatians, który niewątpliwie zdążył ugruntować sobie solidną pozycję za granicą. Czy promocja krajowych dokonań jest dla was ważnym założeniem festiwalowym?
AB: Z racji naszego uczestnictwa w wielu projektach festiwalowych, wyjazdach i kontaktach, które w dobie internetu są bardzo ułatwione, docieramy i odkrywamy wiele interesujących polskich grup czy indywidualności. Jako promotorzy przywiązujemy bardzo dużą wagę do tego, aby nasze rodzime projekty mogły pojawić się i zaprezentować międzynarodowej publiczności. Wielu artystów zza granicy bywa pod wrażeniem dokonań niektórych  wykonawców z Polski. Cieszymy się z tego i staramy pomagać jak możemy w kontaktach. Czasami nie mamy możliwości, aby w trakcie jednej edycji zaprezentować szerszą propozycje rodzimych twórców. Czasami też musimy zadbać o odpowiedni dobór stylistyczny. Na szczęście oprócz Wrocław Industrial Festiwal współorganizujemy inne wydarzenia, gdzie staramy się poszerzać ofertę wrocławskiej sceny muzycznej. Wrocław Industrial Festiwal  dla wielu naszych gości przyjeżdżających do Polski jest najbardziej rozpoznawalną marką jeśli chodzi o awangardę w tej części Europy, a to nas jako organizatorów do czegoś zobowiązuje.

Rozmawiał: Andrzej Mazur


Tego słucham: Kostas Georgakopulos

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

fot. Aneta Kajszczak
Kostas Georgakopulos, dyrektor Avant Art Festival, opowiada o swoich 10 najważniejszych artystach:















1. Naked City
Usłyszałem ich  po raz pierwszy gdzieś około 1995, może 1996 r. zachęcony poznanym niewiele wcześniej Johnem Zornem, założycielem i leaderem Naked City. W skład tego zespołu wchodziły tak ważne postaci współczesnej awangardy i post jazzu jak Fred Frith, Bill Frisell, Wayne Horwitz, Joey Baron. Ta piekielna fuzja i mix jazzu, awangardy, muzyki pop, muzyki współczesnej, grindcore’u była czymś tak świeżym, odkrywczym i totalnie witalizującym, że śmiało powiedzieć mogę, iż to właśnie ten zespół ukształtował moje gusta muzyczne i wskazał drogę do mojej własnej tożsamości artystycznej. Znajdujący się w składzie zespołu japoński wokalista Yamatsuka Eye pokazał jak ekspresja wokalna może wpłynąć na formę kompozycyjną, nadać kontekst i formować aranż na nieznany mi wcześniej sposób. Uwielbiam go do dzisiaj, Mike’a Pattona zresztą też.
Naked City to gwałt, mrok, piękno i energia. Nic dziwnego, że Michael Hanneke wykorzystał ich muzykę jako ścieżkę dźwiękową do Funny Games. Uff, ciarki przechodzą.

2. Captain Beefheart czyli Don Glen Vliet
To zmarły niedawno muzyk amerykański; twórca i lider Captain Beefhart And His Magic Band - jednej z najważniejszych formacji muzycznych XX wieku. Jego twórczość to kilkanaście płyt  wydanych pomiędzy 1967 a 1981 rokiem. Najsłynniejsza z nich, będąca kanonem współczesnej muzyki popularnej (sic!), to wydana w 1969 r. „Trout Mask Replica”. Jest to też jedna z kilku najbardziej unikalnych wypowiedzi muzycznych XX wieku. Don Glen Vliet to przyjaciel Franka Zappy, mojego kolejnego ulubionego twórcy, którego szalona, bezkompromisowa muzyka potwierdza, że sztuka szuka i kocha twórców niezwykłych, uciekających od matryc. Taka też jest muzyka Captain Beefhart - to połączenie surowego bluesa oraz awangardy jazzowej.  Do tej pory jest to dla mnie jeden z najwspanialszych głosów w historii.

Iannis Xenakis
Xenakis to grecki kompozytor muzyki współczesnej, początkowo był pod wpływem twórczości  A. Honeggera, D. Milhauda i O. Messiaena, ale bardzo szybko stworzył swój własny, autonomiczny język, w którym łączył proces komponowania z modelowaniem matematycznym, procesami stochastycznymi i teorią gier. Iannis Xenakis miał bardzo duży wpływ na rozwój współczesnej muzyki elektronicznej. Kompozytorami powołującymi się na związki ze stylem kompozytorskim Xenakisa są m.in. Krzysztof Penderecki, Zbigniew Karkowski, Elliot Goldenthal i Toru Takemitsu. W jego twórczości zaskakują przede wszystkim przejrzystość i precyzja przy jednoczesnym jasnym przekazie, co ułatwia odbiór jego muzyki.

4. Miles Davis
Nie chcę i nie potrafię o nim pisać, oceniając czy opisując jego twórczość. Powiem tylko, że moje ulubione płyty to „Bitches Brew” i „On the Korner”, a On sam w niezwykły sposób wyznaczał kanony i kierunki w muzyce. Wpływ Davisa na całą sztukę XX wieku jest ogromny, to nie tylko osobowość twórcy, ale również kreatora i moderatora konkretnych postaw.






5. The Birthday Party
The Birthday Party to australijski zespół z początku lat osiemdziesiątych. To niesamowite jak tak młodzi wówczas artyści w niewiarygodny, dojrzały i nowoczesny sposób połączyli w swojej muzyce rock, free jazz, punk rock, psychodelię oraz blues z dorzecza Missisipi. To był  mroczny i bardzo esencjonalny przekaz, pełen poruszającej dramaturgii. Wydaje się, że zespół w najwspanialszy sposób udowodnił swoje mistrzostwo na  krążku „Prayers on Fire”.  Wpływ Nicka Cave'a, ale i muzyki całego zespołu był wtedy na mnie ogromny. To nie tylko niezwykle ekspresyjny wokal, ale również bardzo ciekawa gra sekcji oraz oryginalne brzmienie i technika gry gitarzysty Birthday Party  - Rowlanda S. Howarda.

6. Jan Sebastian Bach
Przytoczę tu anegdotę usłyszaną na filmie o słynnym rosyjskim wiolonczeliście Mścisławie Rostropowiczu. Zapytany o najważniejszego i najwspanialszego dla niego kompozytora, po długim namyśle ( to pewnie po to, żeby odnaleźć właściwe słowa), odparł, że Bach i że jego muzyka jest jak niebo - trudno o bardziej trafne określenie. Ten wielki mistrz muzyki polifonicznej i kontrapuktowej jednocześnie, komponował niezwykle piękną muzykę, która do dzisiaj wzrusza i zadziwia siłą, mądrością i niezwykłą strukturą kompozycyjną, jednocześnie prostą i niezwykle skomplikowaną. Fugi Bacha  - cóż można więcej pisać…



7. Fredrik  Thordendal's  Special Defects  "Sol Nigger Within"
Pod tą nazwą Fredrik Thordendal, gitarzysta dla mnie najlepszej metalowej kapeli na świecie, wydał  w 1997 r. jedyny jak dotąd album solowy pod nazwą "Sol Niger Within" - szalone, ale niezwykle fascynujące ujście dla muzycznego obłędu.  "Sol Niger Within" to de facto jeden utwór składający się z ponad 20 części, wypełnionych dziwacznymi tekstami i równie dziwaczną muzyką, oscylującą wokół thrash metalu, grindcoru, awangardy i jazzu.  Za tę jazzowość odpowiedzialny był cudowny szwedzki perkusista Morgan Agren.  W solowych  partiach gitarowych Fredrika można się doszukiwać wpływu  Allana Holdswortha , gitarzysty stylu fusion, ale przyznać trzeba, że szwedzki muzyk w niezwykły sposób wykorzystał tę dziwaczność fusion w swojej wściekłej i ekspresyjnej muzyce. „Sol Nigger Within” to niezwykłe brzmienie wszystkich instrumentów i wspaniała końcowa aranżacja, kościelne organy, instrumenty dęte. A to wszystko oblane sosem matematycznego, eksperymentalnego materiału. Dla mnie jest to najważniejsza płyta metalowa, może rockowa w życiu.


8. Cypress Hill
Cypress Hill ma swój charakterystyczny styl od samego początku działania, czyli od końca lat 80-tych;  łączą hip-hop z muzyką alternatywną, muzyczne podkłady Muggsa z domieszką funky i hardcore'u oraz z ciężkim, przytłaczającym klimatem. Ogromnym walorem grupy są dwaj MC’s:  B -Real oraz Sen-Dog, wspaniale się uzupełniający - wysokie, nosowe rymy B-Reala kontrastują z niskim, "zadymionym" głosem Sen-Doga. Ich płyty z lat 90-tych to dawka wspaniałych kompozycji,  pełnych groov’u i pulsu,to bardzo eklektyczne podkłady, często psychodeliczne, natomiast  partie wokali  zadziwiają do dzisiaj , to absolutny top hip-hopowego rymowania.

9. Peaches

Po prostu Peaches. Kanadyjska artystka, od wielu lat rezydująca w Berlinie, uznana za królową nurtu electropunk, muzycznie eksplorująca nową elektronikę, ale również bardzo śmiało wkraczająca w sferę świadomości społecznej, równouprawnienia, a przede wszystkim walki o seksualność; kwestionująca w swoich tekstach podział na płeć. Peaches to również artystka totalna, bardzo performatywna, co tylko zwiększa wartość jej muzyki.





10. Gill Scott Heron
Zadebiutował  albumem "Small Talk at 125th and Lenox" z 1970 r. Na płycie znalazły się utwory z mocnym polityczno-społecznym przesłaniem - artysta  krytykował konsumpcjonizm bogactwa i ignorancję klasy średniej, homofobię oraz ogólną nietolerancję. Jego twórczość to połączenie bluesa, soulu, funku, jazzu i hip hopu. Chciałbym jednak napisać o bardzo ważnej dla mnie, niestety jego ostatniej autorskiej płycie „I'm New Here” z 2010 r.
Ten pierwszy od 16 lat nowy materiał Gila to po prostu wstrząsające i piękne jednocześnie połączenie bluesa, soulu i funku z nowymi brzmieniami elektronicznymi, czasami wręcz w stylu trip-hopowym. Ten eklektyzm dźwiękowy nadał płycie wyjątkowego wymiaru. Wielkim  walorem jest głos Gilla – czarny i zniszczony, z delikatnym, precyzyjnie zaaranżowanym elektronicznym podkładem . Me And The Devil – to chyba najpiękniejsza dla mnie piosenka ostatnich lat - cover klasyka Roberta Johnsona,  w którym zużyty głos Herona wciąż nosi ślady dawnego piękna i siły, a świetny beat rewelacyjnie go podkreśla.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Rozmowa z Andrzejem Kosendiakiem

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

fot. Ł. Rajchert

Smakowanie muzyki – wywiad z Andrzejem Kosendiakiem, Dyrektorem Generalnym Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans



Piotr Matwiejczuk: Mapa festiwalowa w Polsce jest coraz gęstsza. Powstają nowe imprezy wyspecjalizowane w poszczególnych gatunkach, stylach czy kręgach wykonawczych. Jak widzi pan na tym tle miejsce Wratislavii? W jakim stopniu program tegorocznego Festiwalu jest ucieleśnieniem pana wizji i spełnieniem pana marzeń?
Andrzej Kosendiak: U swoich źródeł Festiwal miał konkretne założenia, opisane zresztą przez Andrzeja Markowskiego. Ale w swojej historii często odchodził od nich dość daleko. Mam poczucie, że te edycje, które przygotowywaliśmy z Paulem McCreeshem, są bliskie pierwotnej myśli, która legła u podstaw Wratislavii. Jednocześnie jest to dziś Festiwal zupełnie inny, ponieważ odbywa się w innym otoczeniu. Kiedyś był samotną wyspą i przez wiele lat – w czasach, kiedy wyjazdy za granicę i docieranie do nagrań było bardzo trudne – był niemal jedyną okazją, by podziwiać artystów światowego formatu. Wtedy mieliśmy tutaj wszystkich największych, i są oni obecni także dziś. To prawda, że konkurencja jest coraz większa. Chociażby festiwal Chopin i jego Europa, który w tym roku zainaugurowała orkiestra naszej Filharmonii. Bardzo cieszę się z tego, że w Polsce jest tyle tak znakomitych festiwali. To znaczy, że w końcu jest u nas normalnie. Sytuacja, w której istniało jedno miejsce, do którego wszyscy pielgrzymowali jak do Mekki, była niemożliwa do utrzymania. Ale jest to, oczywiście, wyzwanie dla Wratislavii.

PM: I właśnie w takich warunkach Festiwal musi się czymś wyróżnić, musi mieć własny profil, być niepowtarzalny. Mam wrażenie, że na początku zdefiniował tę odrębność Wratislavii Andrzej Markowski pisząc o „actus oratoricus dziejącym się we Wrocławiu”. Warto pamiętać, że w swojej słynnej Inwokacji nie ograniczył się do muzyki dawnej, która w pewnym okresie Festiwal zdominowała.
AK: Andrzej Markowski był przecież wybitnym dyrygentem, który dokonał wielu prawykonań utworów chyba wszystkich najwybitniejszych polskich kompozytorów. Ten Festiwal miał pokazywać muzykę wokalną, nie zawężając jej do żadnego rodzaju wykonawstwa czy epoki historycznej. Długo rozmawialiśmy na ten temat z Paulem McCreeshem i nigdy nie spotkałem się z najmniejszym oporem z jego strony w zaakceptowaniu tej formuły. W tym roku mieliśmy i repertuar średniowieczny, a nawet liturgiczny, i utwory nowe, zamówione u Pawła Szymańskiego i Pawła Łukaszewskiego. To pokazuje, że muzyka jest jednością, a na Festiwalu chodzi o smakowanie tej muzyki, która współistnieje ze słowem, o celebrację śpiewu solowego, chóralnego i gatunków wokalno-instrumentalnych. Podoba mi się też pomysł Paula na solowe recitale instrumentalne, bo przecież „śpiew” instrumentu solowego jest idei Wratislavii bardzo bliski. A więc to, co powoduje, że ten Festiwal nadal jest mocny i nadal ma swoich zagorzałych wielbicieli, to nie tylko artyści, a także formuła. Cieszę się, że melomani dostrzegają nie tylko największe gwiazdy.

PM: Cenną i chyba bliską zamysłom Markowskiego ideą Wratislavii są także projekty przygotowywane specjalnie na Festiwal. 
AK: Ten element bardzo mocno wyeksponował Paul McCreesh. Dzięki temu nie jest to tylko Festiwal gwiazd, które przyjeżdżają na chwilę, a następnego dnia po koncercie już ich nie ma. Choćby Pieter Wispelwey, który nie tylko zagrał swoje recitale, lecz także wziął udział w koncercie muzyki polskiej (wykonał Grave Lutosławskiego), czy Nicholas Daniel, który również miał swój recital, ale jednocześnie prowadził warsztaty dla młodych muzyków, członków Orkiestry Festiwalowej. Wspólne projekty zespołów McCreesha, Chóru Filharmonii Wrocławskiej i Orkiestry Festiwalowej – to prawdziwy dialog artystyczny. Tak przygotowywany był Eliasz Mendelssohna, najpierw wykonywany na Promsach, potem nagrywany (mam nadzieję, że już niedługo ukaże się kolejna nasza płyta), a następnie prezentowany na Wratislavii. To owoc konkretnej współpracy artystów. Bardzo chcemy, żeby Wratislavia nie była jedynie serią koncertów importowanych gwiazd, ale by dawała możliwości współpracy i realizowania takich projektów, których gdzie indziej artyści nie byliby w stanie zrealizować.

PM: To, co szczególnie zwróciło moją uwagę w programie tegorocznego Festiwalu, to potężna dawka muzyki średniowiecza i renesansu. W Polsce dawno czegoś takiego nie było… 
AK: Moim zdaniem Festiwal w poszczególnych edycjach powinien dawać okazję obcowania z wybranym okresem historii muzyki. Niedawno mieliśmy na przykład brytyjską edycję. Odezwały się wtedy głosy krytykujące McCreesha. Dziś mam jeszcze mocniejsze poczucie, że była to niepowtarzalna okazja do poznania tego repertuaru. Któż jeśli nie Brytyjczyk ma nam pokazywać to, co istotne w historii i teraźniejszości kultury muzycznej swego kraju. Myślę, że większy nacisk kładziony na daną epokę, obszar geograficzny lub stylistyczny jest bardzo pożądany. Na przykład w przyszłym roku będzie dużo muzyki Bacha, w tym jego Pasje. Dzięki temu publiczność festiwalowa ma okazję wejść w ten specyficzny świat, który wielu słuchaczom jest wciąż odległy. Chcieliśmy, by muzyka średniowiecza przedstawiona była szerszej publiczności, a nie tylko ludziom już nią zafascynowanym.

PM: Obok repertuaru najdawniejszego mamy ten najnowszy – zamówienia kompozytorskie. 
AK: Jestem bardzo zainteresowany kontynuacją tego wątku, a nawet jego rozwojem. Jest on zresztą obecny nie tylko przy okazji Wratislavii. Wszystkie wrocławskie zespoły stale zamawiają utwory. To praktyka niemal codzienna. Chcemy dawać kompozytorom możliwość pisania dzieł na konkretne zamówienia. Tak rozumiemy obowiązki, jakie spoczywają na instytucji muzycznej. Chodzi przecież nie tylko o wykonywanie repertuaru popularnego, na który zawsze sprzedamy bilety, lecz także inspirowanie twórców. Mamy też inne festiwale, na które zamawiane są nowe utwory: Jazztopad, Musica Polonica Nova, Musica Electronica Nova.

Rozmawiał Piotr Matwiejczuk (Polskie Radio)

Recenzje: Obscure Sphinx - Anesthetic Inhalation Ritual (2011)

4871 Nr 6 (listopad-grudzień) 2011

Obscure Sphinx - Anesthetic Inhalation Ritual
(2011)


Mimo, że ten zespół ma tyle wspólnego z Wrocławiem, że zdarzyło im się zagrać na firlejowej scenie przed NAO i Tides From Nebula, nie sposób nie zauważyć ich płytowego debiutu. Kto był na tym koncercie w Firleju, widział, że to jeden z tych przypadków, w których oprócz warsztatu i konkretnego pomysłu na muzykę, jest jeszcze coś takiego jak charyzma. W pokoncertowej recenzji napisałem wtedy zespołowi, że chcę to mieć na płycie. Fiat voluntas tua – i oto mamy Anaesthetic Inhalation Ritual – debiutancki album Obscure Sphinx.

A „to”, to 5 długich, rozbudowanych utworów (plus dwa krótsze), które niejeden muzyczny encyklopedysta chętnie zetykietował by jako post-metal. Nie bez racji zresztą – bo pełno w nich nastrojowego mroku, gitarowego ciężaru i ekspresyjnego growlu. Ten ostatni jest dziełem Wielebnej (Zofia Fraś) – ekspresywnego epicentrum grupy, przynajmniej w wydaniu koncertowym. Sprawdźcie na żywo, jak bardzo opętane, dzikie i niewokalne (to nie zarzut), są jej wokalizy, jak wyrazisty i złowrogo szamański jej sceniczny wizerunek. 

Anesthetic Inhalation Ritual jest zamachem na każdy przyzwyczajony do dźwiękowej rutyny organizm, inwazją na układ nerwowy, kompletnym zaanemtowaniem bezpańskiej uwagi. Być może jest coś rzetelnie odrealnionego w tej muzyce pełnej krzyku i złości, choć zupełnie realnym jest akurat fakt, że płyta Obscure Sphinx to jeden z najbardziej obiecujących polskich debiutów 2011 roku.

Łukasz Ragan

Recenzje: Rabastabarbar - Rabastabarbar (2011)

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

Rabastabarbar - Rabastabarbar
(2011)



Chociaż kroniki wspominają o roku 2004 jako dacie powstania zespołu, tak naprawdę najbardziej przełomowym momentem był rok 2008 – kiedy to za pośrednictwem portalu społecznościowego megatotal.pl (na którym to fani zespołów zbierają środki na wydanie ich płyty) udało się wydać singiel „Spacer Niesamotny”. Ale dopiero teraz, trzy lata później, możemy w końcu zrecenzować ich prawdziwy płytowy debiut.

Zespół, jak widać, nie kombinował zbyt długo z tytułem krążka („Rabastabarbar”) i całą energię skoncentrował wyłącznie na jego zawartości. I w zasadzie można - jeśli komukolwiek coś to powie – do tej zawartości dokleić etykietę: rock-reggae. Rzeczywiście niemało jest tu reggae’owych motywów, choć nie jest to do końca element determinujący muzyczny charakter całej płyty. Bo tak naprawdę trudno zaleźć jakiś jeden stylistyczny mianownik dla wszystkich kompozycji. No, może oprócz ekspresyjnego głosu wokalisty (Krzysztof Madej), czasem przypominającego w sposobie „zaciągania” końcówek Piotra Roguckiego (Coma). Muzycy przyznają, że „Rabastabarbar” jest wynikiem muzycznych zainteresowań każdego z nich. I to słychać. Czasem na pierwszy plan wysuwają się proste, rockowe zagrywki, czasem (no dobra, w sumie nawet często..) pidżamopornopodobne ska mrugnie do nas okiem (te przygrywki dęciaków..), innym razem mocniej zaakcentowane zostaje nawet funky, a momentami dominuje właśnie reggae. Na pewno utworom z „Rabastabarbar” nie można odmówić dynamiki, rockowej werwy, nierzadko ciekawych rozwiązań aranżacyjnych. Atutem płyty miały być także teksty – ambitniejsze od kojarzonej przeważnie z rockiem rzetelnej beztreści. Nie do końca zostałem o tym przekonany, może dlatego, że czasy licealnej metaforyki mam już  niestety za sobą. Ale i tu skądinąd, mimo czasem może zbyt nachalnej romantyki, można wyłowić jakąś ciekawą zabawę z rymem czy sympatyczne pogrywanie znaczeniem.

A tak przy okazji wśród tych 12 kompozycji składających się na „Rabastabarbar”,  udało się zespołowi dorobić kilku naprawdę przebojowych kawałków. Jak O dziewczynie, Pogoda podwodna, Fioletowe słońce, czy Poezja. To najlepsze momenty na płycie.

Łukasz Ragan

Recenzje: Michał Moc - "Emotions"

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

 Michał Moc - Emotions
(2011)


Michał Moc – kompozytor, akordeonista, pedagog, chluba muzyczna Wrocławia. Jego monograficzny album zatytułowany „Emotions” zwiera kompozycje orkiestrowe i akordeonowe w interpretacji zespołu Aukso pod batutą Marka Mosia, z udziałem kompozytora jako solisty. To zgrabnie utkany patchwork spuścizny polskich kompozytorów XX wieku i własnego stylu Moca. Efekt nie jest łatwy w odbiorze, ale wart trudu rozwikłania zagadek stylistycznych, jakie zadaje autor.

Tytuł wydawnictwa idealnie koresponduje z artystycznym credo Moca, który podkreśla, że w muzyce najbardziej interesują go emocje. I nie jest to bynajmniej żadna z form romantycznej narracji. Utwory pozostają nowoczesne, a uczucia w nich zawarte dalekie są od wzniosłości. By osiągnąć zaplanowany efekt, sięga do tradycji – przede wszystkim pełnego ekspresji i dramatyzmu polskiego sonoryzmu lat ’60. Słychać duchowe skojarzenia z wczesnymi dziełami Pendereckiego, pobrzmiewają również korelacje z Lutosławskim (zamiłowanie do aleatoryzmu kontrolowanego) i Andrzejem Krzanowskim (nie tylko przez użycie akordeonu, ale i przez temperaturę emocjonalną kompozycji). Jest tu miejsce na improwizację, szepty, zabawę szumami i szmerami akordeonu, „współpracę” z taśmą, burzliwe kulminacje i liryczne zadumy.

Nagrane utwory funkcjonują jak mailowe emotikony – dotykają emocji wprost, przywołując odpowiednie skojarzenie. Czy to nie wystarczająca zachęta dla współczesnego odbiorcy, by zmierzyć się ze światem Moca?
Marianna Zbyryt

Recenzje: Joseph Magazine - "Night Of The Red Sky"

4871 Nr 6 (listopad-grudzień) 2011

Joseph Magazine - Night Of The Red Sky
(2011)



Mam słabość do absurdalnych nazw zespołów, dlatego Joseph Magazine zaciekawił mnie od razu. Ale nie byłoby tej recenzji, gdyby nie zawartość ich debiutanckiego krążka „Night Of The Red Sky”. Płytkę polecił znajomy, to co, myślę, załączę sobie, posłucham…i tak oto Józef Magazynier chwycił rzetelnego, muzycznego malkontenta za…uszy. Chciałbym sobie trochę ponarzekać, tu wytknąć zbyt małą dbałość o melodię, tam podszczypnąć nieco sportowe podejście do gitary, ale tak naprawdę to nie takie proste – takich szczegółów mogę się czepiać w przereklamowanym Dream Theater, a nie przy płycie debiutantów. Bo nie ma co dłużej ukrywać, że Wrocław doczekał się prog-metalowej perełki, a „Night Of The Red Sky”, mimo kilku przeszarżowanych momentów, poraża muzyczną dojrzałością. I nie mam na myśli jedynie technicznego kunsztu, ale także koncept, jaki konsekwentnie, utwór po utworze, wyłania się z debiutanckiej płyty wrocławian. Ta muzyczna dojrzałość pozwala – poprzez uwikłanie kompozycji, skądinąd (prawie) wyłącznie instrumentalnych, w motywy rodem z filmowego „Zeitgeist” - niemal bez słów opowiedzieć historię docierania do prawdy o sobie. Oczywiście muzyczny duch DT i Liquid Tension Experiment unosi się gdzieś nad kompozycjami Joseph Magazine, ale nie na tyle nisko, by uważać je ich biedniejsze siostry prog-metalowego celebryty zza oceanu. I choć metalowe riffy gęsto posiekane gitarowymi solówkami dominują na tym albumie, nie dajmy się zwieść – to nie jest płyta jedynie dla metalowego inwentarza. To płyta dla tych, dla których niecodzienna muzyka to codzienność

Łukasz Ragan



Rozmowa z Leszkiem Cichońskim

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

Leszek Cichoński, fot. Marcin Tomaszuk

Leszek Cichoński – Sobą Gram

Jeden z najbardziej znanych muzyków Wrocławia. Jego nazwisko nieodłącznie kojarzy się z gitarą. Spiritus movens Thanks Jimi Festival. Przez dziennikarzy Trójki nagrodzony za popularyzację gry na gitarze wśród młodzieży. O swojej najnowszej płycie – „Sobą gram” – trudnych początkach i o tym, co jest dla niego najważniejsze opowiada Leszek Cichoński.



Sandra Wilk: Kiedy zrozumiał Pan, że gitara jest Pana powołaniem?
Leszek Cichoński: Kiedy? Dokładnie 13 września 1982 rok. To była trudna decyzja, bo kończąc studia na Politechnice miałem już zapewnioną „świetną” posadę jako inspektor w dyrekcji zakładów karnych. Jednak 9 dni po ślubie – a była to kolejna „miesięcznica” stanu wojennego – miały miejsce we Wrocławiu dosyć poważne zamieszki, ZOMO strzelało gazem po oknach, na sąsiedniej ulicy była barykada… Wtedy właśnie wybrałem gitarę. Efektem tej decyzji były bardzo trudne pierwsze lata grania i funkcjonowania mojej rodziny. Zupełnie nie byłem przygotowany na tego rodzaju pracę, karierę. Nawet nie myślałem wtedy o sobie w kategoriach muzyka-artysty. Musiało minąć dziesięć lat, zanim zdołałem się w tym wszystkim znaleźć.

SW: Grał Pan z najlepszymi muzykami bluesowymi i jazzowymi w Polsce, Tadeuszem Nalepą czy z Wojtkiem Karolakiem. Jak wspomina Pan współpracę z nimi?
LC: Granie z tak legendarnymi postaciami w latach 80-tych było dla mnie czymś nierealnym, wydawało mi się , ze to zupełnie nieosiągalny pułap. Moja satysfakcja była tym większa, że współpraca z każdym z nich okazywała się spotkaniem dwóch podobnie czujących muzykę istot. Owszem, była różnica między mną, małym żuczkiem, a nimi – ale gdy słuchaliśmy efektu końcowego czyli nagrań, okazywało się, że wszystko się świetnie zazębiało i pasowało do siebie. Z Wojtkiem Karolakiem prawie nigdy nie ustalaliśmy aranży. Zaczynaliśmy grać i po bardzo krótkim czasie wszystko sklejało się w spójną całość, słychać to bardzo dobrze na płycie „Come Together” nagranej z Johnem Tuckerem.

SW: Z kim chciałby Pan jeszcze zagrać?
LC: Jest mnóstwo takich muzyków. Clapton, Santana, Robben Ford. Jedno z tych marzeń być może uda się spełnić, bo staramy się o przyjazd Santany na przyszłoroczny Thanks Jimi Festival.  Może więc wtedy z nim zagram, chociaż chwilę.


SW: Jest Pan bardzo aktywny muzycznie, bierze Pan udział w wielu projektach, ciągle Pan koncertuje. Czym zajmuje się Pan w tej chwili?
LC: Obecnie kończę swoją najnowszą płytę „Sobą gram”. Album będzie niezwykły pod wieloma względami – przede wszystkim jest to pierwszy album, na którym znajdują się wyłącznie moje kompozycje. Wcześniej zdarzało się, że umieszczałem na płytach dwa, trzy moje utwory, jednak najnowszy krążek zawiera tylko moją muzykę, cztery moje teksty, a w kilku utworach także wokal. Teksty, które napisałem dotyczą ważnych spraw w moim życiu. Dwa tytuły : „Kim jestem” i „Co masz w głowie” są jednocześnie pytaniami, które chyba każdy powinien sobie zadać, a co najważniejsze - odpowiedzi jakie możemy uzyskać podnoszą jakość naszego życia i naszą samoświadomość. Treść całego krążka kręci się wokół takich właśnie ważnych kwestii, ale teksty mają sporo lekkości, mogą stanowić zbiór pozytywnych afirmacji i podpowiedzi dla kogoś , kto tego szuka czy potrzebuje. Tekst tytułowego „Sobą gram” napisał Jacek Cygan – jest w 100% trafiony,  w pełni się z nim identyfikuje.  Również okładka płyty będzie bardzo oryginalna. Zaprzyjaźniony rzeźbiarz ze Śląska Marek Grzebyk namalował dla mnie obrazy na szkle w energetyzujacych kolorach, na których powydrapywał ciekawe gitarowe motywy - przez wydrapania przechodzi światło. Ma to znaczenie symboliczne. W książeczce z tekstami kolory do kolejnych utworów są wprowadzane zgodnie z zasadami Feng Shui. Tytuł też będzie wydrapany według wzoru, który własnoręcznie napisałem ... to ciekawe, że przy okazji takiego wydawnictwa można dać tyle siebie...

SW: Czyli inne projekty poszły chwilowo w odstawkę?
LC: Nie, nie … jednocześnie gram z węgiersko-słowacko–czeskim zespołem Visegrad Blues Band i realizuję projekt Hendrix Symfonicznie. Najczęściej gramy z Orkiestrą Filharmonii Dolnośląskiej w Jeleniej Górze, koncerty te są znakomicie przyjmowane przez publiczność. Na listopad planuję trasę koncertową mojego zespołu Guitar Workshop promująca nową płytę. Domykam też trasę akustyczną z Mike’em Green’em i Davidem Price’em. Od dwudziestu paru lat grałem tylko na gitarze elektrycznej, półtora roku temu sięgnąłem po akustyczną – i stała się moją nową pasją. Dostałem piękną gitarę od czeskiego lutnika Frantiszka Furcha. Mam ogromną frajdę z kontaktu z tym instrumentem.

SW: Dlaczego dopiero teraz zdecydował się Pan umieścić swój wokal na płycie? Musiał Pan do tego dojrzeć?
LC: Myślę, że tak. Kwestia dojrzałości jest w tym wypadku bardzo istotna. U instrumentalisty istnieje silny opór psychiczny przed wyrażaniem się głosem, a głos jest przecież instrumentem niesamowicie uzależnionym od psychiki. Ważny jest też dystans do samego siebie. I oczywiście sama wewnętrzna potrzeba, chęć śpiewania.

SW: Uczy się Pan śpiewu?
LC: Niesystematycznie, ale cały czas się rozwijam. Uczęszczam co jakiś czas na kursy, korzystam z konsultacji, staram się regularnie wykonywać zestaw ćwiczeń. Traktuję to poważnie; śpiewanie jest dla mnie ciekawą, nową ścieżką rozwoju. Samo skupienie na głosie jest formą medytacji - może dlatego tak mnie to kręci. Poza tym fakt, że śpiewam pomaga mi przy komponowaniu piosenek. Pojawił się też zupełnie inny wymiar kontaktu z publicznością. Zagrałem kilka razy krótki recital tylko z gitarą akustyczną. Czuje się, że każde słowo dociera i zostawia ślad.

SW: Czy nowa płyta jest efektem zapotrzebowania na rynku muzycznym na taką muzykę? Płyty z muzyką instrumentalną sprzedają się gorzej.
LC: To raczej potrzeba ducha niż zapotrzebowanie rynku. Ale to prawda, że trudniej jest sprzedać muzykę instrumentalną. Nie dlatego jednak nagrałem płytę z piosenkami. Głos zawsze był dla mnie instrumentem trafiającym „prosto w serce” i już od paru lat pisałem do szuflady utwory z założenia dla wokalistów.   Nie śpiewam jeszcze wystarczająco dobrze, żeby nagrać te wszystkie  piosenki sam dlatego na najnowszej płycie pojawia się kilka bardzo dobrych głosów: Jorgos Skolias, Mateusz Krautwurst i młody, nieznany jeszcze szerzej wokalista Łukasz Łuczkowski. Dla siebie zostawiłem dwie bardzo osobiste piosenki „Kim jestem” i tytułową ”Sobą gram”, a jeden utwór śpiewam wspólnie z Kasią Mirowską.

SW: Jaka ta płyta będzie muzycznie?
LC: Ta płyta spodoba się przede wszystkim tym, którzy szukają nowoczesnego grania podszytego bluesem, trochę soulowo-funkującym. Muzycznie w dużym stopniu pokrywa się z tym, czego od dawna słucham. Nie jest to więc może muzyka nowa i odkrywcza,– ale jest tam przeniesienie pewnej wrażliwości i groove’ów, które „kręcą” mnie od zawsze i myślę, że dodałem im jeszcze mojego własnego „pazura”.

SW: Czy ta płyta – pierwsza autorska – jest dla Pana najważniejsza?
LC: Tak, im bliżej końca produkcji tym bardziej czuje jak ważny i wartościowy jest dla mnie ten krążek. Co mnie w nim zaskoczyło – choć niektóre kompozycje są nowe, a niektóre sprzed kilku lat – całość bardzo spójnie się zamyka, zarówno jeśli chodzi o muzykę, jak i treść. Identyfikuję się z każdym tekstem i chyba przez to ten album jest dla mnie taki ważny, dlatego ma według mnie taki istotny przekaz. Myślę że ludzie, którzy ciągle szukają, znajdą kilka podpowiedzi, jak pokierować życiem, żeby było po prostu szczęśliwsze.


SW: Co Pana inspiruje do pisania tekstów?
LC: Nie wiem, jak to dokładnie jest. Pisanie jest dla mnie nowym doświadczeniem, to się dzieje zupełnie magicznie. Chodzę nawet miesiąc z jakimś pomysłem, zapisuję na kartkach, a pewnego dnia – bęc! Piszę cały tekst. Świetne uczucie.


SW: Porozmawiajmy o rekordzie: czy gitarowe bicie rekordu powstało aby popularyzować grę na gitarze?
LC: To był kolejny pomysł, który wziął się nie wiadomo skąd, a który miał swoje początki w roku ’92 albo ’93 na warsztatach w Zakrzewie. Zaprosiłem wszystkich młodych gitarzystów, żebyśmy zagrali wspólnie „Hey Joe” i – po krótkiej próbie – efekt był niesamowity. Taka ekspresja, moc! Wszyscy byli zaskoczeni. To doświadczenie zostało we mnie gdzieś w środku i wydarzyło się ponownie na Rynku we Wrocławiu prawie 10 lat temu. Pierwsze lata były trudne i ciężko byłoby przez to przebrnąć gdyby nie współpraca z Krzyśkiem Jakubczakiem. Teraz impreza bardzo szybko się rozwija, przybywa fanów – rodzice z dziećmi, dzieci z rodzicami,  bobasy z plastikowymi gitarkami, łysi hippisi… Wszyscy razem grają i przeżywają muzykę – to jest najwspanialsze, co może być. To nagroda za te wszystkie trudności, które spotykały nas na początku. Miasto widzi, że dzięki Thanks Jimi Festival Wrocław jest postrzegany na świecie jako miasto gitary.


SW: Czy polska muzyka gitarowa ma potencjał, aby zaistnieć na międzynarodowej arenie?
LC: Poziom – jak wszędzie na świecie – rośnie, świetnych gitarzystów również  w naszym kraju przybywa. Ważna jest oryginalność i to, żeby nie wpaść w schematy i pogoń za techniką. Młodzi gitarzyści często chcą grać szybko i dużo… Na warsztatach powtarzam często, że poradnie psychiatryczne są pełne perfekcjonistów, a nie o to przecież chodzi. Gonitwa za techniką nigdy się nie kończy i nie daje szczęścia. Ważniejsze są emocje, które można przekazać nawet kilkoma dźwiękami.

SW: Czuje się Pan spełniony zawodowo?
LC: Muzyka jest ważną częścią mnie, ale nie najważniejszą. Czuję się w dużym stopniu spełniony jako człowiek - to dla mnie istotniejsze. Życie jest ważniejsze od muzyki – to, że moje dzieci są szczęśliwe, że mam rewelacyjną wnuczkę… to daje autentyczne poczucie spełnienia. Niezwykłą satysfakcję sprawia to, że udało mi się godzić udane życie prywatne z byciem muzykiem. Właśnie taki rodzaj harmonii ma swój oddźwięk na mojej nowej płycie. Ktoś, kto jej uważnie posłucha, na pewno to wyczuje.

SW: Jakie oczekiwania wiąże Pan z płytą?
LC:  Chciałbym, żeby moja płyta została zauważona, zwłaszcza przez osoby, które szukają takiej muzy, i tych treści, żeby do nich dotarła. Może nie jest to muzyka dla każdego, choć czasem wydaje mi się , ze każdy znalazłby na tym krążku cos dla siebie. Są to przede wszystkim melodyjne piosenki z dobrymi, wartościowymi tekstami . Chciałbym, żeby od czasu do czasu zagrali to na antenie, żeby ktoś o tym krążku napisał… Żeby ktoś coś dzięki tej muzyce przeżył, może zmienił coś w życiu na lepsze – a to chyba najważniejsze.

Rozmawiała Sandra Wilk



O nich będzie głośno: Rabastabarbar

4871 Nr 6 (listopad-grudzień 2011)

Rabastabarbar

Nie to, co modne. Nie to, co trendy.




Wrocławski Rabastabarbar po raz pierwszy w masowej świadomości zaistniał w roku 2008, kiedy za pośrednictwem popularnego portalu internetowego megatotal.pl wydał singiel „Spacer Niesamotny”. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że płyta ukazała się w całości dzięki wkładowi finansowemu fanów zespołu. Wcześniejsze lata działalności grupy (powstała w 2004 roku) to intensywny okres poszukiwań oparty o zainteresowania wszystkich jej członków. Począwszy od popu, przez reggae, a na funky kończąc. Rozpoznawalny styl Rabastabarbar (pop-rock z elementami poezji śpiewanej i reggae) wykrystalizował się stosunkowo niedawno, czego dowodem debiutancki krążek zespołu („Rabastabarbar”). Koncert premierowy odbył się 22. września we wrocławskim Klubie PUZZLE. Do sprzedaży płyta trafiła cztery dni później. Tym razem żadnej ściepy nie było. Zespołem zainteresował się niezależny wydawca muzyczny Pink Crow. Obecnie zespół jest w trasie promującej album. W momencie, w którym czytacie ten numer „4871”, dojeżdża do Sulęcina. My jednak Andrzeja Plutę-Łobacza (gitara) na krótką rozmowę namówiliśmy jeszcze przed rozpoczęciem szału koncertowego na dobre.


Dlaczego o zespole Rabastabarbar „będzie głośno”?
Przede wszystkim dlatego, że swoją muzykę tworzymy już od siedmiu lat i przez ten czas ciągle docierają do nas informacje zwrotne od fanów. Czy to na koncertach, czy to za pośrednictwem portalu megatotal.pl. Obserwujemy też sprzedaż naszej muzyki. Poza tym wydaje mi się, że robimy coś innego. Nie to co jest modne, nie to co jest trendy. Mam nadzieję, że to nam właśnie pomoże.

Co przed wydaniem płyty było najważniejsze dla funkcjonowania zespołu?
Najważniejsze było ustabilizowanie składu i to, żeby bez względu na wszystko robić swoje. Non stop nagrywaliśmy demówki, dużo graliśmy i przez to osiągnęliśmy jakąś tam popularność w podziemiu, co z pewnością teraz procentuje. Uparcie dążyliśmy do wydania płyty, lecz wcale nie jest tak łatwo to osiągnąć. Dlatego tak długo to trwało. Na szczęście
w końcu się udało.

Jak w takim razie udał się sam koncert promocyjny?
Muszę przyznać, że okazał się dla nas dużym zaskoczeniem. Przyszło bardzo dużo ludzi. Klub mieści mniej więcej 300 osób i był pełny. Kilka nawet nie weszło. No i jeszcze
w międzyczasie sprzedały się wszystkie płyty, które były do nabycia. To chyba dobry wynik. Ale tak jak mówię, przede wszystkim zaskoczenie. Okazało się, że możemy zapełnić większe sale, a ludzie są ciekawi naszej muzyki. To dobrze rokuje.

A jak rokuje płyta „Rabastabarbar”?
W zasadzie osiągnęliśmy na niej to, do czego dążyliśmy przez cały czas istnienia zespołu. Nagraliśmy muzykę bez użycia komputera. Dzięki temu płyta brzmi niezwykle naturalnie, co było dla nas bardzo istotne. Była to też pierwsza nasza rejestracja, podczas której mieliśmy dla siebie studio na tak długi okres. Świetna sprawa. Mamy więc nadzieję, że właśnie ta naturalność płyty dotrze do słuchaczy. A jeśli tak się stanie, to być może będzie ich jeszcze trochę więcej.


Może też stać się krokiem do utrzymywania się z muzyki…
Ciężko powiedzieć. Niektórzy z nas mają stałe prace, niektórzy pracują dorywczo albo jeszcze studiują. Wiadomo jak jest. Nie każdy od razu robi, to co sobie wymarzy. Jesteśmy tego świadomi. Mamy jednak nadzieję, że album pomoże nam w pozostaniu przy tworzeniu muzyki, komponowaniu i graniu koncertów. Oczywiście chcielibyśmy móc się z tego utrzymywać, ale jak będzie, zobaczymy. Póki co, chcemy aby „Rabastabarbar” pomógł nam szerzej zaistnieć.

Michał Baniowski

O nich będzie głośno: LOV

4871 NR 6 (listopad-grudzień 2011)

fot. Olga Kwiatek, edycja - Marita Bobko

Właściwie należałoby napisać o nich już było i na pewno jeszcze będzie głośno.

Zespół LOV powstał w marcu 2008 r. Trzy miesiące później wygrał program telewizyjny Nowa Generacja emitowany na TV4, a tydzień później nagrodę Jury na Festiwalu TopTrendy 2008. W styczniu 2009 LOV w 2 tygodnie zarejestrował materiał na debiutancki album, a parę miesięcy później podpisał kontrakt fonograficzny z firmą QLMusic.

W sierpniu 2009 na antenach ogólnopolskich rozgłośni radiowych, m.in. Eski Rock i Radia Zet, pojawił się utwór "Wiem", do którego nakręcono teledysk wg pomysłu muzyków. "Wiem" zakwalifikowało się do rywalizacji o bursztynowego słowika w konkursie Sopot Festival 2009. 11 września tego samego roku miała miejsce premiera pierwszego albumu LOV zatytułowanego "Minus Szum".
O tym, co działo się z zespołem po tym niezwykle intensywnym i pełnym sukcesów okresie, opowiada Andrzej Strzemżalski, wokalista, założyciel i lider LOV.

„Pojawienie się albumu „Minus Szum” oraz zamieszanie promocyjne wokół niego było tak naprawdę zwieńczeniem ważnego etapu w życiu LOV. Po kilkumiesięcznej przerwie, którą zaaplikowaliśmy sobie po całym tym zgiełku, osiągnęliśmy stan, w którym konieczne były poważne zmiany. Po prawie trzech latach wspólnego grania rozstaliśmy się z Bolkiem (perkusista Bolek Wilczek, przyp.red.) i Pawłem (basista Paweł Rosiak, przyp.red.). Jestem im cholernie wdzięczny za miliony godzin spędzone na próbach i w studiu nagrań, za świetne koncerty oraz za to, że razem stworzyliśmy coś, z czego jesteśmy dumni. Życzę Wam powodzenia, chłopaki.

  Przez pewien czas zespół istniał w składzie dwuosobowym. Czułem, że wróciliśmy do punktu wyjścia, ale szczęśliwie nie trwaliśmy w nim przesadnie długo. Postanowiliśmy odkryć LOV na nowo. Od początku wiedzieliśmy, że ów pomysł nie wróży niczego dobrego, więc konsekwentnie brnęliśmy w to dalej. Do współpracy udało nam się zaprosić naszych przyjaciół. Dołączyli do nas: Wojtek Orszewski, artystyczna osobowość mnoga, oraz Wojtek Buliński, perkusista z kosmosu, z którym w podstawówce założyłem swój pierwszy zespół. Włączyliśmy silniki i obecnie maszyna działa na pełnych obrotach. Komponujemy, nagrywamy, ale też dużo razem dżemujemy, przez co odkrywamy w sobie niezbadane wcześniej pokłady spontaniczności. Jedno jest pewne - LOV bardzo się zmienił, dojrzewa i bardzo bym chciał, aby ten proces trwał jak najdłużej. Głupio byłoby się zbyt szybko zestarzeć”.

Obecnie skład zespołu tworzą: Andrzej Strzemżalski, gitarzysta Bartek Kapłański (od początku istnienia), gitarzysta Wojtek Orszewski i perkusista Wojtek Buliński. Muzyka, którą LOV zaprezentował na debiutanckim „Minus Szum” to melodyjny, refleksyjny pop z domieszką rock’n’rolla. Kiedy spragnieni fani doczekają się kolejnej płyty zespołu?

„Pytanie o kolejną płytę jest trudne, przez co jestem zmuszony odpowiedzieć wymijająco - "wkrótce". Tak naprawdę nie wiemy jeszcze, jak potoczą się nasze losy z wydawniczego punktu widzenia - obecnie pracujemy nad nowymi kompozycjami, a to, kiedy ukażą się one w formie nowego albumu, jest dla nas kwestią drugorzędną. Pewnie nie zabrzmi to zbyt pocieszająco, ale nie spieszy nam się. Mogę natomiast obiecać, że jeśli będziemy mieli gotowy choćby drobiazg, z pewnością podzielimy się nim z Wami. Śledźcie nas na www.lov.com.pl.”.

Ola Guła

Subiektywne ucho: Adrianna Styrcz poleca...

Adrianna Styrcz
fot. Anna Maria Olech
Adrianna Styrcz, wokalistka zespołu Sinusoidal, poleca płytę:

Little Dragon - Ritual Union (2011)






Little Dragon - Ritual Union (2011)
Są spełnieniem moich marzeń o tym jak powinien wyglądać, a przede wszystkim grać zespół! Polecam zostać sam na sam z tą płytą (o to w Polsce dość trudno, ja swoją sprowadziłam aż z Holandii), dobrymi słuchawkami i zawrzeć związek małżeński z małym smokiem aka smoczusiem! ;)

Usłyszałam o nich ok. rok temu i absolutnie zawładnęli moim sercem. Już wtedy wiedziałam, że to będzie stały związek, bo każdy dźwięk jaki się u nich pojawia - zacząwszy od utworu "Twice" na pierwszej płycie, a skończywszy na ostatnim "Seconds" z niedawno wydanej "Ritual Union" - to po prostu genialna nutka.

Początki brzmienia nie były tak oczywiście idące w kierunku elektroniki, dopiero druga płyta "Machine Dreams" przyniosła co do tego pewność, za co chwała Panu, bo w końcu esencja ich stylu wybrzmiewa. Ale, że tak prędko się "hajtniemy", to od początku nie miałam pojęcia. Zacznę od frontmenki, która parę lat wcześniej urzekała niesamowicie ciepłą barwą głosu i cudownie jedwabistym wibratem, udzielając się chłopakom z Koop oraz niejakiemu Hird'owi (ten wysmażył szczególnie tłusty kawałek pt. „Fading Blues” - zawsze obecny w moim odtwarzaczu przenośnym). Zdaje się, że to był chyba jeszcze czas „docierania” wizji tego, co naprawdę Yukimi chce ludziom przekazywać. I oto mamy efekt końcowy, chociaż ja wciąż mam nadzieję, że nie ostateczny. Do rzeczy: co znajdziemy na krążku „Rutual Union”, oprócz zdjęć ślubnych rodziców i dziadków wspaniałych szwedzkich muzyków? Otóż dzieło otwiera, można by już śmiało powiedzieć, szlagier ostatnich miesięcy "Ritual Union". Następnie cztery wesołe kawałki - i te chętnie poleciłabym każdemu dj'owi na klubowy dancefloor, bo to co słyszę tam w rzeczywistości przyprawia mnie o konwulsyjne spazmy i jęki zawodu. Wraz z "Crystalfilm" zaczyna się moja ulubiona część płyty, gdzie sinusoida opada z wolna w dół (jako połowa duetu Sinusoidal nie mogłam o tym nie wspomnieć, równowaga w życiu to podstawa(!)).

I oto w każdym kolejnym utworze docieramy do sedna, czym jest Little Dragon. To muzyka pełna elektronicznych smaczków rodem z lat 80, doprawiona ciepłym wokalem o szlachetnym wschodnim zabarwieniu. Ta muzyka to forma unikalna, która ciągle niejednolitą będąc, bez reszty wciąga w świat jego (czyt. małego smoka) fantazji. 

Uprzedzam - to nie jest łatwa płyta ale absolutnie warta uwagi. Wszelkim niedowiarkom doradzam również pojawić się na koncercie zespołu, a ten najbliższy już 4.11 we wrocławskim Eterze. Jeśli to co tutaj napisałam ciągle nie sprawia, że zaglądasz do portfela w poszukiwaniu mamony na płytę, albo chociażby macasz nerwowo po ipadzie w poszukiwaniu itunes'a, to proszę, błagam, please - "wymagający" słuchaczu - pokaż, żeś choć leniwy, to się starasz i rzuć uchem w kierunku dostępnego w sieci utworu pt. "Feather". Wtedy, prawdopodobnie, ale tylko prawdopodobnie, zrozumiesz, czemu Adriannie Styrcz pocą się ręce i opiewa Szwedów w samych superlatywach na pierwszych stronach informatora Muzycznego 4871 ;)

Ps. Na koniec podniet dodam: to, że Gorillaz zainteresował się nimi, to ledwie wydarzenie, bo o nich już huczy cała Europa i kawałek dalszych landów.

Miłego odbioru!
Adrianka :)


Się dzieje we Wrocławiu - Jazztopad 2011

Fred Hersch, fot. Steve J Sherman

Koncert giganta jazzu – Sonny’ego Rollinsa – rozpocznie tegoroczną edycję festiwalu Jazztopad! Premiera utworu Uri Caine’a, polsko-niemiecki maraton jazzowy, kolejna odsłona JazzPlaysEurope LABORATORY,  warsztaty mistrzowskie – to tylko niektóre z wydarzeń, które czekają nas podczas festiwalu.

W ciągu trzech ostatnich lat udało się zbudować festiwal, który uznawany jest za jedno z najbardziej znaczących przedsięwzięć jazzowych nie tylko w Polsce, ale również w Europie. Dzieje się tak głównie z powodu bardzo rzadkiej formuły festiwalu: koncerty są przygotowywane specjalnie na zamówienie. W ciągu ostatnich trzech edycji udało się zaprosić po raz pierwszy do Wrocławia najważniejszych artystów jazzowych na świecie i namówić ich, żeby specjalnie na festiwal napisali nowe kompozycje. I tak Jazztopad stał się festiwalem, na którym gwiazdy chcą mieć premiery swoich utworów!
Konsekwentnie udaje się realizować koncepcję prezentowania największych gwiazd jazzu. W listopadzie 2011 roku festiwal rozpocznie się od wydarzenia, które z pewnością będzie jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym wydarzeniem jazzowym w naszym kraju. 6 listopada w  Regionalnym Centrum Turystyki Biznesowej wystąpi sam Sonny Rollins. Będzie to jego jedyny koncert w Polsce. Saxophone Collosus – to nie tylko tytuł przełomowego albumu Rollinsa, ale także przydomek określający jego wyjątkową pozycję w świecie jazzu. Dwukrotny laureat Grammy, zdobywca „muzycznego Nobla” – Polar Music Prize, seryjny zwycięzca plebiscytów magazynów jazzowych. Rollins to ostatni  z gigantów jazzu, ogniwo łączące współczesną muzykę z legendami. Louis Armstrong, Miles Davis, Billie Holiday – Rollins grał z największymi z wielkich. Przez ponad pół wieku kariery muzyk tworzył kompozycje i albumy, które wpisały się historię jazzu. Najważniejsze to „Saxophone Colossus”, „Tenor Madness” czy „The Freedom Suite”.

Koncert kolejnych gwiazd Jazztopadu: Davida Liebmana i Richiego Beiracha będzie jedynym w Europie. Współpraca tych dwóch artystów trwa już niemal 40 lat i jest bardzo intensywna. Saksofon/fortepian to rzadka kombinacja w jazzie, ale poruszające dialogi dwójki artystów potwierdzają niewątpliwy urok grania w tak małym składzie. David Liebman swoją jazzową podróż zaczynał w latach 70-tych od mocnego wejścia – pierwsze zespoły tworzył z m.in. Elvinem Jonesem, Milesem Davisem i Chickiem Coreą. Brał udział w nagraniu ponad 100 płyt. Dojrzała harmonia, wyrafinowana liryka i niezwykła kolorystyka plasują Richiego Beiracha w jednej lidze z Keithem Jarrettem i Chickiem Coreą. Jego umiejętności doceniała światowa czołówka, do współpracy zapraszali go Stan Getz, Lee Konitz czy Chet Baker.
Niezwykle interesującym wydarzeniem festiwalu będzie projekt 24 hour run. Podczas 24 Jazz Marathon będzie miał miejsce cały konglomerat wydarzeń związanych z polskim i niemieckim jazzem. Koncerty, wizualizacje, panele dyskusyjne, pokazy filmowe, gotowanie z muzykami… Wszystko w przestrzeni miejskiej Wrocławia – historycznego łącznika Polski i Niemiec. Na potrzeby wydarzenia zaadaptowane będą: Pasaż pod Błękitnym Słońcem, Filharmonia Wrocławska, kluby muzyczne, prywatne mieszkania oraz centra handlowe. Maraton jazzowy na zakończenie Jazztopadu będzie prezentował najciekawszych młodych muzyków jazzowych z Polski i Niemiec, DJ-ów i artystów wizualnych, a Wrocław skupi kreatywnych twórców z obu stron Odry, publiczność, dziennikarzy i przechodniów. W centrum tego interdyscyplinarnego projektu jest współczesna scena artystyczna i kulturowa obu krajów. Jego celem jest zainicjowanie i promocja kooperacji między polskimi i niemieckimi instytucjami oraz artystami z Północnej Nadrenii i Westfalii.
Kolejnym niezwykłym koncertem będzie premiera kompozycji napisanej na zamówienie festiwalu przez Uri Caine’a. Pianista żydowskiego pochodzenia połączył solidne akademickie wykształcenie (także kompozytorskie) z niemal bezgraniczną otwartością oraz elastycznością stylistyczną. Największą sławę przyniosły mu tyleż obrazoburcze, co erudycyjne opracowania wielkich klasyków. Mahler na klezmerską nutę, Bach i latynosi, Mozart w Arabii albo Wagner w knajpie? Caine to eklektyzm w najlepszym wykonaniu. Pianista bardzo uważnie śledzi kierunki rozwoju światowego rynku muzycznego, czerpie pomysły z jego aktualnych tendencji i mód. Na Jazztopad Uri Caine przygotował rzecz specjalnie dla festiwalowej publiczności: kompozycję dla Lutosławski Quartet, otwartego i kreatywnego zespołu Filharmonii
Wrocławskiej, skupiającego się przede wszystkim na wykonywaniu muzyki współczesnej oraz XX wieku.
Współpracą z Jazztopadem interesują się najważniejsze festiwale jazzowe w Europie. Chodzi tu m.in. o zaproszenie do inicjatywy o nazwie Take Five Europe, która zapoczątkowana była przez London Jazz Festival w 1994 roku, co jest dla Jazztopadu wielkim wyróżnieniem. Jako jedno z niewielu wydarzeń kulturalnych we Wrocławiu Jazztopad otrzymał Patronat Prezydencji Polski w Radzie Unii Europejskiej w 2011 roku. Jest to niezwykle ważny dowód uznania dla Jazztopadu jako festiwalu prezentującego szanse i możliwości, które niesie integracja europejska.
Spędź listopad z jazzem!

Program Festiwalu JAZZTOPAD 2011

 6.11.2011 Audytorium Regionalnego Centrum Turystyki Biznesowej we Wrocławiu Sonny Rollins jedyny koncert w Polsce

12.11.2011 Sala koncertowa Filharmonii Wrocławskiej
Fred Hersch Trio pierwszy raz w Polsce
                                
13.11.2011 Sala koncertowa Filharmonii Wrocławskiej
Bobo Stenson/Jon Fält jedyny koncert w Polsce

19.11.2011 Sala koncertowa Filharmonii Wrocławskiej
David Liebman/Richie Beirach jedyny koncert w Europie

20.11.2011 Sala koncertowa Filharmonii Wrocławskiej
JazzPlaysEurope: LABORATORY 3 jedyny koncert w Polsce

26/27.11.2011 Sala koncertowa Filharmonii Wrocławskiej
24 hour run projekt będący częścią Sezonu Kultury Północnej Nadrenii i Westfalii w Polsce

27.11.2011 Sala koncertowa Filharmonii Wrocławskiej
Uri Caine + Lutosławski Quartet premiera kompozycji na zamówienie festiwalu