piątek, 21 stycznia 2011

"Jestem mośkiem z Limbolandii" - rozmowa z Limboskim



Jakiego rodzaju mośkiem jest Limboski i co jest dla niego tematem tabu, a także o pewnym Afrykańskim plemieniu, wyginaniu bioder, alternatywie dla taniochy i artystach przez duże A. Aha – i przy okazji też o muzyce.  Mądrych odpowiedzi na głupie pytania, na kilka miesięcy po wydaniu „Cafe Brumba”, udzielił Michał „Limboski” Agustyniak.

bloom: Nazywasz się Michał Augustyniak. Skąd pomysł na pseudonim „Limboski”? To właściwie nazwa własna całego projektu czy jedynie Twój pseudonim?
Limboski:  Człowiek z biegiem lat dostaje od ludzi różne przydomki i ksywy. Ja miałem ksywę limbo i tak też nazwałem pierwszy projekt, w którym śpiewałem swoje piosenki i bluesy. To się nazywało Limbo Nu Blues Project... Jak potem powstał z tego zespół to skróciło się do Limbo. Potem zauważyłem, że czasem ludzie lubią spolszczać tę ksywę i mówić limboski. Tak pewnie powstawały nazwiska w czasach zamierzchłych. Gdy pierwszy skład z którym nagrałem płytę jako Limbo się rozpadł, zdecydowałem, że następną rzecz nazwę Limboski, żeby jednocześnie dać do zrozumienia, że to dalej ja, ale już trochę inaczej... Poza tym Limbo brzmiało dla mnie trochę za „nie po naszemu” - naoglądałem się na różnych bluesowych festiwalach zespołów, które próbują grać, wyglądać i nazywać się jak Amerykanie, a są polskimi „mośkami”  do bólu. Ja jestem „mośkiem” z Limbolandii, więc jestem Limboski, to chyba jasne.

bloom: Jesienią 2010 roku ukazała się Twoja najnowsza płyta „Cafe Brumba”. To druga płyta Michała Augustyniaka (aczkolwiek pierwsza pod pseudonimem „Limboski”) – czym różni się od poprzedniej? Czy zmiana nazwy pociągnęła za sobą zmianę stylistyki?
Limboski: „Cafe Brumba” jest bardziej świadomą produkcją, brzmieniowo bogatszą, dojrzalszą i nowocześniejszą. Limbo było bardziej sztubackie. Na płycie w ogóle nie udało się nagrać klimatu koncertów. Bo też to było takie rozdarte – trochę bluesowego zgrywania Jima Morrisona, a trochę śpiewania piosenek po polsku. Na płycie w każdym razie znalazły się piosenki w folkowej odsłonie. Ma to dalej swój urok. Płyta „Cafe Brumba” jest bardziej taka jak ja – trochę odstrasza na początku, ale przy bliższym poznaniu okazuje się rozkoszna... Limboski jest wyjściem na głębokie bagniska muzyki. Tkwię w tym już po szyję. Może następną płytę nagram jako kto inny? Może Św. Augustyniak Boski? Albo Lim-Lim-Bo, coś bardziej w stylu kantońskim? A może będę nagrywał jako ja, bo i tak jak ktoś chce to się dowie, że to ja... 

bloom: Gdybyś miał wskazać 3 najważniejsze różnice między muzyką Limbo a muzyką Limboskiego – co wymieniłbyś?
Limboski: Gdybym musiał to wymieniłbym, ale nie muszę. Może niech każdy kupi obydwie płyty i sam stwierdzi? Ludzie powinni być bardziej samodzielni w opiniach. Spójrzmy co wyrabiają rządy, politycy... Świat zmierza w przerażającym kierunku, bo wszyscy czekamy, aż ktoś wskaże nam trzy najważniejsze rzeczy...

bloom: Do muzyki z „Cafe Brumba” dokleja się różne stylistyczne etykiety, od „miejskiego folku z elementami tango” po „knajpiany waitsopodobny blues-pop”. Jak Ty określiłbyś – ulegając chwilowej pokusie etykietowania własnej twórczości - zawartość „Cafe Brumba”? 
Limboski:  Nie mogę – naprawdę nie mogę. Po pierwsze już dawno tego nie słuchałem, po drugie ktoś potem mógłby wyjąć to z kontekstu i potraktować taką etykietkę jako deklarację, manifest... Nie żebym nie miał dystansu do samego siebie. Po prostu to mało ciekawe etykietować samego siebie... 
 
bloom: Za to słuchacze „Cafe Brumba” wskazują na pewne podobieństwo stylistyczne do Nicka Cave’a, Toma Waitsa czy – rozglądając się po rodzimym podwórku – Macieja Maleńczuka. Co sądzisz o tych skojarzeniach?
Limboski:  Lubię tych artystów, lubię być przyrównywany do nich. Nie wiem czy moja wątroba jest spokojna jak słyszy takie porównania. Jestem jeszcze taki młody, a tutaj tacy goście... 

bloom: Co Cię inspiruje podczas komponowania?
Limboski:
Inspiracja to dla mnie tabu... Jest podobno takie plemię w Afryce, które na długo przed Europejczykami odkryło własności gwiazdy Syriusz, ale nie wiadomo skąd to wiedzieli, bo to jest ich tabu...hmm...

bloom: Śledzisz nowości muzyczne w kraju i na świecie? Co mógłbyś z czystym sumieniem zarekomendować  jako muzykę rzetelnie wartościową?
Limboski:
Mogę zarekomendować panią, która się nazywa Concha Buika. Byłem na jej pierwszym i jak dotąd jedynym koncercie w Polsce i to był po prostu odjazd. Artystka przez duże A, świadoma tego co robi i po co żyje. Jej głos wywołuje dreszcze, ciarki i podniecenie. Poza tym ciężko powiedzieć. Jestem wymagający, poszukiwania w internecie czasem zaskakują, ale generalnie dużo słabej, wtórnej i nieciekawej muzyki jest lansowane właśnie jako alternatywa i coś fajnego. To mnie trochę denerwuje – coś co ma być alternatywą dla taniochy jest tak naprawdę jeszcze gorszą taniochą... Czego jeszcze ostatnio słuchałem... Asha Bhosle, „Konono no1”, „Dead Combo”, Pandit Palaram Pathak. Jak widać głównie etno i to poważne... W Polsce ostatnio Paristetris – ale to w sumie było w tamtym roku... Przez jakiś czas śledziłem wydawnictwo Lado ABC, ale ostatnio jakoś dziwnie przestałem – może to była taka moda i ja się dałem złapać?

bloom: Jesteś autorem wszystkich testów i kompozytorem wszystkich utworów na „Cafe Brumba” – pozostali muzycy z projektu „Limboski” nie mają wpływu na kompozycje i przydają się tylko na koncertach?
 Limboski: To nie tak. Ja współpracuję z muzykami tak jak liderzy formacji jazzowych. To musi być wzajemna inspiracja. Ja ich zapraszam do wspólnej podróży, oni kupują bilety. Albo inaczej – ja robię wszystkie przepisy, potem jeden kroi cebulę, drugi pilnuje żeby się nie przypaliło, trzeci miesza, czwarty ładnie układa na talerzu. Ja to potem zanoszę na salę i kłaniam się w pas publiczności. A całą kasę za jedzenie zgarnia menadżer i znika... Wyobrażasz sobie numer „Biesiadnicy” bez tych klawiszy? To wszystko się zazębia. Ale ostatecznie to są piosenki więc ten kto je pisze i śpiewa jest psem przewodnikiem. 

bloom: Na koncertach możesz występować w różnych konfiguracjach: kwartet, trio, duo. W której z nich czujesz się najlepiej? W której muzykę Limboskiego czuje się najlepiej?
Limboski: Każda jest inna. Wybieram też inne piosenki do różnych sytuacji brzmieniowych. Ja się najbardziej podkręcam jak gra cały zespół, ale spotkałem się też z opiniami, że duet z Jackiem Cichockim i solowe sety są ciekawsze, bo więcej jest przestrzeni i improwizowania. 

bloom: Opowiedz o swoich najbliższych planach (nie tylko) koncertowych.
Limboski:
Akurat mam taki moment, że nie za bardzo wiem jak to będzie wyglądało z koncertami. Rzeczywistość i moje plany już dawno okazały się być słabymi partnerami więc raczej staram się podążać za Tao...Niezależnie od tego będzie powstawała płyta z korzennymi przedwojennymi bluesami, która ma być rejestracją live różnych sytuacji w różnych miejscach. Ale to jeszcze trochę czasu potrwa. 

bloom: Dwa utwory z „Cafe Brumba” doczekały się już wydań singlowych oraz teledysków. Mam na myśli „Nie rozumiesz mnie”  i „Piosenka dla mężatki”.  To Twoi faworyci?
Limboski:
Teraz moi faworyci to „Piosenka dla mężatki”, „Jeśli jeszcze” i „Dziewczyna z Ameryki”. 

bloom: Czego mogą się spodziewać słuchacze „Cafe Brumba” po Limboskim w wydaniu live?
Limboski:
Mogą się spodziewać, że wypruję flaki jak zawsze. Mogą się spodziewać, że będę mówił głupoty i będę kręcił biodrami jak Elvis. A jak będę miał dobry dzień to nawet ładnie zagram na gitarze. A jeżeli ktoś jeszcze będzie ze mną grał to już naprawdę może spokojnie rzucić pięć złotych na scenę i krzyknąć „Czarny kolczyk”...

                                                                                                                            rozmawiał: bloom