fot. Ł. Rajchert |
Smakowanie
muzyki – wywiad z Andrzejem Kosendiakiem, Dyrektorem Generalnym
Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans
Piotr Matwiejczuk: Mapa festiwalowa w Polsce
jest coraz gęstsza. Powstają nowe imprezy wyspecjalizowane w poszczególnych
gatunkach, stylach czy kręgach wykonawczych. Jak widzi pan na tym tle miejsce
Wratislavii? W jakim stopniu program tegorocznego Festiwalu jest ucieleśnieniem
pana wizji i spełnieniem pana marzeń?
Andrzej Kosendiak: U swoich źródeł Festiwal miał
konkretne założenia, opisane zresztą przez Andrzeja Markowskiego. Ale w swojej
historii często odchodził od nich dość daleko. Mam poczucie, że te edycje,
które przygotowywaliśmy z Paulem McCreeshem, są bliskie pierwotnej myśli, która
legła u podstaw Wratislavii. Jednocześnie jest to dziś Festiwal zupełnie inny,
ponieważ odbywa się w innym otoczeniu. Kiedyś był samotną wyspą i przez wiele
lat – w czasach, kiedy wyjazdy za granicę i docieranie do nagrań było bardzo
trudne – był niemal jedyną okazją, by podziwiać artystów światowego formatu.
Wtedy mieliśmy tutaj wszystkich największych, i są oni obecni także dziś. To
prawda, że konkurencja jest coraz większa. Chociażby festiwal Chopin i jego
Europa, który w tym roku zainaugurowała orkiestra naszej Filharmonii. Bardzo
cieszę się z tego, że w Polsce jest tyle tak znakomitych festiwali. To znaczy,
że w końcu jest u nas normalnie. Sytuacja, w której istniało jedno miejsce, do
którego wszyscy pielgrzymowali jak do Mekki, była niemożliwa do utrzymania. Ale
jest to, oczywiście, wyzwanie dla Wratislavii.
PM: I właśnie w takich warunkach
Festiwal musi się czymś wyróżnić, musi mieć własny profil, być niepowtarzalny.
Mam wrażenie, że na początku zdefiniował tę odrębność Wratislavii Andrzej
Markowski pisząc o „actus oratoricus dziejącym
się we Wrocławiu”. Warto pamiętać, że w swojej słynnej Inwokacji
nie ograniczył się do muzyki dawnej, która w pewnym okresie
Festiwal zdominowała.
AK: Andrzej Markowski był przecież
wybitnym dyrygentem, który dokonał wielu prawykonań utworów chyba wszystkich
najwybitniejszych polskich kompozytorów. Ten Festiwal miał pokazywać muzykę
wokalną, nie zawężając jej do żadnego rodzaju wykonawstwa czy epoki
historycznej. Długo rozmawialiśmy na ten temat z Paulem McCreeshem i nigdy nie
spotkałem się z najmniejszym oporem z jego strony w zaakceptowaniu tej formuły.
W tym roku mieliśmy i repertuar średniowieczny, a nawet liturgiczny, i utwory
nowe, zamówione u Pawła Szymańskiego i Pawła Łukaszewskiego. To pokazuje, że
muzyka jest jednością, a na Festiwalu chodzi o smakowanie tej muzyki, która
współistnieje ze słowem, o celebrację śpiewu solowego, chóralnego i gatunków
wokalno-instrumentalnych. Podoba mi się też pomysł Paula na solowe recitale
instrumentalne, bo przecież „śpiew” instrumentu solowego jest idei Wratislavii
bardzo bliski. A więc to, co powoduje, że ten Festiwal nadal jest mocny i nadal
ma swoich zagorzałych wielbicieli, to nie tylko artyści, a także formuła.
Cieszę się, że melomani dostrzegają nie tylko największe gwiazdy.
PM: Cenną i chyba bliską
zamysłom Markowskiego ideą Wratislavii są także projekty przygotowywane
specjalnie na Festiwal.
AK: Ten element bardzo mocno
wyeksponował Paul McCreesh. Dzięki temu nie jest to tylko Festiwal gwiazd,
które przyjeżdżają na chwilę, a następnego dnia po koncercie już ich nie ma.
Choćby Pieter Wispelwey, który nie tylko zagrał swoje recitale, lecz także wziął
udział w koncercie muzyki polskiej (wykonał Grave Lutosławskiego), czy
Nicholas Daniel, który również miał swój recital, ale jednocześnie prowadził
warsztaty dla młodych muzyków, członków Orkiestry Festiwalowej. Wspólne
projekty zespołów McCreesha, Chóru Filharmonii Wrocławskiej i Orkiestry
Festiwalowej – to prawdziwy dialog artystyczny. Tak przygotowywany był Eliasz
Mendelssohna, najpierw wykonywany na Promsach, potem nagrywany (mam
nadzieję, że już niedługo ukaże się kolejna nasza płyta), a następnie
prezentowany na Wratislavii. To owoc konkretnej współpracy artystów. Bardzo
chcemy, żeby Wratislavia nie była jedynie serią koncertów importowanych gwiazd,
ale by dawała możliwości współpracy i realizowania takich projektów, których
gdzie indziej artyści nie byliby w stanie zrealizować.
PM: To, co szczególnie zwróciło
moją uwagę w programie tegorocznego Festiwalu, to potężna dawka muzyki
średniowiecza i renesansu. W Polsce dawno czegoś takiego nie było…
AK: Moim zdaniem Festiwal w
poszczególnych edycjach powinien dawać okazję obcowania z wybranym okresem
historii muzyki. Niedawno mieliśmy na przykład brytyjską edycję. Odezwały się
wtedy głosy krytykujące McCreesha. Dziś mam jeszcze mocniejsze poczucie, że
była to niepowtarzalna okazja do poznania tego repertuaru. Któż jeśli nie
Brytyjczyk ma nam pokazywać to, co istotne w historii i teraźniejszości kultury
muzycznej swego kraju. Myślę, że większy nacisk kładziony na daną epokę, obszar
geograficzny lub stylistyczny jest bardzo pożądany. Na przykład w przyszłym
roku będzie dużo muzyki Bacha, w tym jego Pasje. Dzięki temu
publiczność festiwalowa ma okazję wejść w ten specyficzny świat, który wielu
słuchaczom jest wciąż odległy. Chcieliśmy, by muzyka średniowiecza
przedstawiona była szerszej publiczności, a nie tylko ludziom już nią
zafascynowanym.
PM: Obok repertuaru
najdawniejszego mamy ten najnowszy – zamówienia kompozytorskie.
AK: Jestem bardzo zainteresowany kontynuacją
tego wątku, a nawet jego rozwojem. Jest on zresztą obecny nie tylko przy okazji
Wratislavii. Wszystkie wrocławskie zespoły stale zamawiają utwory. To praktyka
niemal codzienna. Chcemy dawać kompozytorom możliwość pisania dzieł na
konkretne zamówienia. Tak rozumiemy obowiązki, jakie spoczywają na instytucji
muzycznej. Chodzi przecież nie tylko o wykonywanie repertuaru popularnego, na
który zawsze sprzedamy bilety, lecz także inspirowanie twórców. Mamy też inne
festiwale, na które zamawiane są nowe utwory: Jazztopad, Musica Polonica Nova,
Musica Electronica Nova.
Rozmawiał Piotr Matwiejczuk (Polskie Radio)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz